Podtytuł „Konflikt włosko-etiopski 1935-1936” wyjaśnia związek książki z Afryką. Kilka lat przed wybuchem drugiej wojny światowej faszystowskie Włochy realizowały ambicje kolonialne prowadząc ekspansję terytorialną z terenów dzisiejszej Erytrei i Somalii. Był to również czas pierwszych lat działalności Ligi Narodów, powstałej po zakończeniu I wojny światowej. Jej głównym celem było zapobieganie wybuchom konfliktów na podobną skalę. Kolektywne bezpieczeństwo gwarantował pakt, zgodnie z którym napad na którykolwiek kraj członkowski Ligi był jednoznaczny z wypowiedzeniem wojny pozostałym jej członkom. Etiopia była jednym z nich; włoska agresja w Abisynii miała być próbą sił wielkich mocarstw i sprawdzianem dla Ligi Narodów.
Bartnicki opisuje proces polityczny bezpośrednio przed, w trakcie i zaraz po włoskiej inwazji w Afryce. Jest to jednak głównie zapis dyplomatycznych zabiegów, przemówień europejskich przywódców i zakulisowych rozgrywek polityków. Etiopia, choć o jej los chodzi, pozostawiona jest na uboczu, o jej losie decydował kto inny. Było to zresztą bardzo bliskie prawdy.
Muzungu oznacza w języku ludów suahili „biały człowiek”. Każdy kto był w Afryce Wschodniej - Kenii, Ugandzie czy Tanzanii pamięta zapewne dobrze to słowo, wiele razy słyszane od spotkanych przypadkowo ludzi, zwłaszcza dzieci. Daniel Topolski, autor książki jest właśnie takim "białym człowiekiem".
Swoją przygodę rozpoczyna w latach 70-tych w Egipcie, skąd wzdłuż Nilu, przez Sudan Południowy i Tanzanię dociera do Wodospadów Wiktorii w Zambii. Jak sam pisze we wstępie: „w ciągu sześciu miesięcy podróży po Afryce zaledwie osiem czy dziewięć razy płaciłem za nocleg. Zazwyczaj spałem wtedy za barem, w najtańszych pokojach domów publicznych. Poza tym, chcąc nie chcąc, sypiałem na podłogach, matach, pod strzechą chat najbiedniejszych, a zarazem najbardziej szczodrych mieszkańców Afryki - ludzi ze wsi”. Nawet jeśli Topolski czasami nieco przesadza w koloryzowaniu przygód (co bywalec kilku opisywanych przez niego miejsc rozpozna od razu) można mu to wybaczyć, ponieważ relacja, którą nam pozostawił, jest wspaniałym opisem afrykańskich realiów i doświadczeń zebranych podczas drogi przed siebie w rytmie szumu sawanny i tropikalnego deszczu.
„Chwila przed zmierzchem” to książka, od której wszystko się zaczęło. Przedtem Afryka stanowiła dla mnie abstrakcyjny twór, miejsce, w którym nawet siebie nie wyobrażałem. Zbyt daleko, zbyt niebezpiecznie, poza realnym horyzontem.
Teraz, po przeszło dziesięciu latach przyszedł czas przeczytać ją raz jeszcze i skonfrontować z rzeczywistością. Kydryński opisuje podróż, którą wraz z Marcinem Mellerem i Olgą Stanisławską odbył w 1994 roku, wyruszając z Kairu na południe, na drugi kraniec Afryki - Przylądek Dobrej Nadziei w RPA. Spory kawałek tej trasy dane mi było zobaczyć na własne oczy i choć wiele lat nie upłynęło, Afryka w „Chwili przed zmierzchem” jest inna od tej, którą ja widziałem.
Kydryński rysuje obraz Afryki czarnymi barwami, prorokując rychłe wojny (Egipt ma być zalany fanatyzmem jak Algieria, wojna w Sudanie zaleje cały kraj, to samo w Etiopii i Erytrei a nieszczęśnicy, którym uda się przetrwać panafrykańską rzeź i tak umrą na AIDS). Spomiędzy stronic czyha śmierć (stąd też tytuł - „...nie ma jutra, śpieszcie się...”). I choć Afryka to nie reklama proszku do prania, w której wszystko się udaje a ludzie są tylko serdeczni, to naprawdę aż tak źle tam nie jest.
Mimo wszystko polecam. Choć autor nie może zdecydować się, czy naśladować Kapuścińskiego, czy po swojemu zdawać relację z podróży, to dobra książka.
„W ciągu niespełna trzech miesięcy przemierzyłem pas głodu i śmierci - od Etiopii przez Czad, Niger, Górną Woltę, Mali do Senegalu” - informacja z obwoluty wydanej w 1977 roku książki zdaje się przeczyć powszechnym obecnie opiniom, że ostatnimi czasy śmierć i cudze nieszczęście jest najlepszym produktem mediów (w treści książki autorowi wymknęło się stwierdzenie, w którym utyskuje na deszcz, podczas gdy on przyjechał oglądać suszę). Widać stan ten trwa już od dłuższego czasu.
Wróćmy jednak do książki. „Ta przeklęta susza” traktuje o suszy, a jakże. Czytając ją trzeba jednak pamiętać, że ówczesny pogląd na ten temat pełen był gotowych rad „z zewnątrz”, wspartych wiarą w osiągnięcia techniki i w bezinteresowną pomoc krajów lepiej rozwiniętych. Źródeł kataklizmu i recept na przyszłość Budrewicz szuka więc tylko na zewnątrz, rozmawiając na ten temat głównie z białymi pracownikami organizacji humanitarnych lub wysoko postawionymi przedstawicielami władz lokalnych. Problem pokazany jest z perspektywy okna samochodu, powierzchownie. Nawet więcej, z samolotu - przez Afrykę, ze wschodu na zachód, z Addis Abeby do Dakaru, autor podróżuje głównie tym środkiem transportu. Nawet z Wagadugu do Bamako czy z Nawakszut do Dakaru Budrewicz przemieszcza się samolotem.
Podsumowując, solidne europejskie buty i szczypta tragedii to przepis, według którego powstała ta książka.
Monumentalne dzieło, próba całościowego spojrzenia na historię Etiopii od najstarszych czasów sięgających IV wieku p.n.e. po lata rządów cesarza Hajle Syllasje I (książkę wydano w 1971 roku). Autorzy (oprócz Bartnickiego współautorką jest Joanna Mantel-Niećko) szczegółowo opisują perypetie dynastii, zmagania o władzę i walki z zewnętrznymi najeźdźcami. Niestety, w natłoku etiopskich imion, stopni godności i nazw łatwo się zagubić. Czasami całe akapity poświęcone są wymienianiu osób uczestniczących w danym zdarzeniu, tworząc mało zrozumiały ciąg wyrazów. By nie być gołosłownym zacytuję: „Walkę w Godżamie kontynuowali bituedded Negasz Bezzabyh, dedżazmacz Menesza Dżemberie i lydż Belaj Zelleke. W Begiemdyr i Tigre walczyli ras Uybneh Tesemma, dedżazmacz Gebre Hyjuet, dedżazmacz Asfa Uegera, fitaurari Mesfyn Redda (...)” itd., litania wymienia jeszcze dziesięciu bohaterów (str.479, drugi paragraf).
Gdyby nieco odchudzić treść, książka byłaby zapewne bardziej zjadliwa dla przeciętnego czytelnika, a tak jest tylko lekturą dla etiopologów. Stąd tak niska ocena.