W kolejnej podróży Wiesław Olszewski zabiera nas w teren „nieznany, nieopisany i tajemniczy”. Gdzież to może być? Ano w Angoli, Republice Środkowoafrykańskiej i Czadzie. Autor opisuje podróż do tych krajów, którą odbył w roku 2011. Nie będzie to jednak teren nieznany, trasa podróży wiodła bowiem przez dobrze znane miejsca, stosunkowo często odwiedzane przez turystów. Luanda i okolice Lubango w Angoli, Bangi i Dzanga-Sangha w Republice Środkowoafrykańskiej oraz Ndżamena i Jezioro Czad w Czadzie. Być może okrojony program wynikł z podnoszonych przez Olszewskiego „kłopotów w przemieszczaniu się” (str. 74), bo... „dworce autobusowe są na peryferiach miast”. Dość jednak uszczypliwości, zabierzmy się za treść książki.
„Przez Afrykę Środkową” ma formę dziennika podróży, trochę przeredagowanego i wzbogaconego informacjami z innych źródeł, ale jednak dziennika. Efekt ciąży nieco w stronę kiermaszu ciekawostek i osobliwości, co w połączeniu z czerstwym jak na mój gust żartem wypracowuje książce miejsce na półce niedalekiej tabloidom. Dowodem tej tezy niech będą opisywane przygody z poszukiwaniem „kibelka” i dywagacje na temat długości członka.
Alergicy na uogólnienia typu: w całej Afryce jak tak, czy siak; powinni zastanowić się, czy sięgnąć po tą książkę, gdyż jest ich w niej dużo. Wśród objawień autora jest między innymi takie (str. 105): (W Afryce) „dziećmi w ogóle nikt się nie przejmuje, bo i tak poumierają najszybciej, a nowych zawsze można się dorobić.”.
Nie polecam tej książki, jako źródła wiedzy o Afryce, a raczej jako literaturę rozrywkową. Być może właśnie to było intencją autora.
Przez Afrykę podróżowano już na wiele sposobów i trudno dzisiaj trafić na ślad czegoś odkrywczego (nie uwzględniam tutaj podróży typu „hulajnogą przez Afrykę”). Raz na jakiś czas z morza banału wyłania się coś rzeczywiście wyjątkowego. Podróż na wielbłądach przez całą Saharę z zachodu na wschód jest takim wyjątkiem.
Michael Asher obycie z wielbłądami i życiem nomady zdobywał w Sudanie. Tutaj zrodziła się jego fascynacja pustynią, tutaj powstał pomysł podróży i tutaj spotkał kobietę, z którą wybrał się w tą podróż.
Wyprawa rozpoczyna się w roku 1986 w Mauretanii. Szlak przez Saharę wiedzie przez Szinkit (Chinguetti), Timbuktu, Agadez, Bilmę, Nguigmi, Ati, Al-Faszir, Dongolę by po dwustu siedemdziesięciu jeden dniach zakończyć się w Asuanie. Książka opisuje tą podróż - żmudne pokonywanie kolejnych etapów, różne oblicza pustyni, zwyczaje zamieszkujących ją ludzi, sylwetki przewodników oraz walkę z samym sobą.
Autor wyraźnie idealizuje pustynne życie a wybrany przez niego sposób podróżowania uważa za jedynie właściwy. Monopol sposobu podróży nieco drażni. Po lekturze fragmentów „Pustynnej miłości”, w których autor opisuje spotkania z innymi turystami, można dojść do wniosku, że jego zdaniem lepiej siedzieć w domu i oglądać telewizor, niż pojechać na wycieczkę inną niż pieszą. Moim zdaniem Asher dopuścił się grzechu zarozumiałości.
Delikatny przytyk należy się również polskiemu tłumaczeniu książki, autorstwa Joanny Pierzchały. O ile nazwa Szinkit jest poprawna (choć wielbłąda z rzędem temu, kto zgadnie za pierwszym razem, jakie to miasto) to już ukijja i Mejk moim zdaniem takie nie są - ukijja to nazwa waluty Mauretanii a Mejk jest spolszczeniem angielskiego imienia Mike.
Zawiłości językowe ani zadarty do góry nos autora nie przeszkadzają jednak zbytnio w lekturze. To dobra, nietuzinkowa książka o pustyni.
Ignacy Krasicki kojarzy nam się z autorem bajek z XVIII wieku. Tymczasem autor tej książki napisał ją pod koniec lat 70-tych ubiegłego stulecia. Ignacy Krasicki był korespondentem „Trybuny Ludu” (gazeta propagandowa PZPR wydawana w czasach Polski Ludowej), którego gazeta wysyłała między innymi do krajów Afryki Północnej.
Tytułowe burze to metafora przemian politycznych, jakie zachodziły na obszarze Sahary w XIX wieku. Książka jest wyraźnie zabarwiona retoryką partyjną czasów komunistycznych. Przeobrażenia polityczne pokazane przez pryzmat socjalizmu dopełniają prognozy planów dziesięcioletnich, dzięki którym Saharę przecinać będzie gęsta sieć dróg, pełno będzie nań wody a kombinaty będą kipieć działalnością produkcyjną.
Ignacy Krasicki poszedł w ślady swojego wielkiego przodka, po którym odziedziczył nazwisko i pisanie bajek. Bajki młodszego Krasickiego już się jednak przeterminowały.
Cizia Zyke to postać kontrowersyjna - awanturnik i rozrabiaka, podróżnik i handlarz a przede wszystkim chyba łowca przygód. Sahara, podobnie jak inne jego książki jest „całkowicie autentyczna” i opisuje połowę lat 70-tych, gdy autor wyjechał do Afryki, by zająć się czymś nowym.
Przygoda zaczyna się w Niamej (Niger), skąd wyrusza w podróż na południe. Z Pointe Noire w Kongo płynie statkiem do Europy, skąd wraca do Niamej przemytniczym szlakiem przez pustynię z pierwszym samochodem. Główna część książki opisuje ostatni interes Cizia Zyke w Afryce - przejazd konwoju dwunastu, wyładowanych kontrabandą ciężarówek z Francji do Mali.
Literatura, jaką proponuje Zyke nie będzie się podobała każdemu. Męska, brutalna, ociekająca seksem, pieniędzmi i przemocą. Dewoci i moralizatorzy rzucą pewnie książką z obrzydzeniem, spluwając za siebie po trzykroć. „Sahara” może się jednak podobać i dostarczyć czytelnikowi sporej dozy rozrywki i emocji. Moim zdaniem jest to książka ponadprzeciętna i wyjątkowa.
„W ciągu niespełna trzech miesięcy przemierzyłem pas głodu i śmierci - od Etiopii przez Czad, Niger, Górną Woltę, Mali do Senegalu” - informacja z obwoluty wydanej w 1977 roku książki zdaje się przeczyć powszechnym obecnie opiniom, że ostatnimi czasy śmierć i cudze nieszczęście jest najlepszym produktem mediów (w treści książki autorowi wymknęło się stwierdzenie, w którym utyskuje na deszcz, podczas gdy on przyjechał oglądać suszę). Widać stan ten trwa już od dłuższego czasu.
Wróćmy jednak do książki. „Ta przeklęta susza” traktuje o suszy, a jakże. Czytając ją trzeba jednak pamiętać, że ówczesny pogląd na ten temat pełen był gotowych rad „z zewnątrz”, wspartych wiarą w osiągnięcia techniki i w bezinteresowną pomoc krajów lepiej rozwiniętych. Źródeł kataklizmu i recept na przyszłość Budrewicz szuka więc tylko na zewnątrz, rozmawiając na ten temat głównie z białymi pracownikami organizacji humanitarnych lub wysoko postawionymi przedstawicielami władz lokalnych. Problem pokazany jest z perspektywy okna samochodu, powierzchownie. Nawet więcej, z samolotu - przez Afrykę, ze wschodu na zachód, z Addis Abeby do Dakaru, autor podróżuje głównie tym środkiem transportu. Nawet z Wagadugu do Bamako czy z Nawakszut do Dakaru Budrewicz przemieszcza się samolotem.
Podsumowując, solidne europejskie buty i szczypta tragedii to przepis, według którego powstała ta książka.