Informacje na okładce zdradzają, że książka jest „opowieścią o wyprawie do Centralnej Afryki. Jej pretekstem było odnalezienie czarnoskórych krewnych”. Dziadek autorki, Witold Grzesiewicz, ożenił się w Kongu z Moatiną Boman, to właśnie ją autorka postanowiła odnaleźć. Książka zaczyna się wspomnieniami Witolda Grzesiewicza, który przebywał w Kongu w latach trzydziestych XX wieku jako zarządca jednej z faktorii. Trzeba przyznać, że to najciekawsza część książki. Warto wiedzieć, że pozycja ta została również wydana jako „Afryka Utrwalona”, gdzie wspomnienia te są opisane szerzej.
Druga część książki to opis samej wyprawy, który niestety mocno zaniża ocenę. W tym zakresie autorka ma niewiele do zaprezentowania. No bo o czym tu pisać? Że w hotelu do wyboru była Cola, Fanta lub woda? Wspomnienia te powinny raczej pozostać w pamiętniku.
Trochę leciwa książka z początku lat 60-tych, gdy w Zairze rządził pierwszy prezydent niepodległego państwa, Joseph Kasavubu a w Ruandzie i Burundi było tylko kilka kilometrów asfaltu. Do Léopoldville (obecnie Kinszasa), przyjeżdża reporter z Polski Ludowej, by przekazać czytelnikowi obraz życia na Czarnym Lądzie. Jest więc powierzchowny opis miasta, krytyczny wizerunek imperialistów, którzy mimo świeżej niepodległości trzymają kraj w garści oraz mało odkrywcza relacja z kilku polowań na krokodyle. Całość sprawia wrażenie, jakby była pisana do nastolatka, który dopiero co uświadomił sobie fakt istnienia kontynentu afrykańskiego i chciałby dowiedzieć się o nim troszkę więcej. Te troszkę można w tej książce znaleźć, ale niewiele więcej.