David Lurie, profesor uniwersytetu w Kapsztadzie, popada w poważne tarapaty z powodu romansu z jedną ze swoich studentek. Okrywa go tytułowa hańba. Gdyby tego było mało, wkrótce mierzy się z jeszcze jedną, równie trudną przeciwnością losu. „Hańba” to powieść, której akcja toczy się w głowie głównego bohatera, to książka o trudnych decyzjach, wyborach, z których żaden nie jest dobry i poszukiwaniu sensu życia, którego najlepsza część jest już za nami.
Tło geograficzne - Republika Południowej Afryki - nie jest istotnym elementem konstrukcji powieści, równie dobrze mogłaby się rozgrywać gdzie indziej. Przedstawiony przez autora obraz kraju wpisuje się jednak w pewien szablon - RPA według niego jest krajem chłodnych relacji rasowych, złych czarnych i uprzedzonych doń białych. Muszę przyznać, że zaczynam mieć dosyć tej negatywnej aury roztaczanej przez przeróżnych autorów wokół tego kraju. Zostawmy jednak ten aspekt książki, gdyż nie to w niej jest najważniejsze.
Choć „Hańba” została nagrodzona prestiżowymi nagrodami a Coetzee wkrótce po jej wydaniu otrzymał literacką nagrodę Nobla uważam ją za co najwyżej przeciętną. Lurie - postać, poprzez którą autor buduje swój przekaz - jest zbyt sztuczny, nieprawdziwy. Jasne, że stoi wobec trudnych wyborów, ale nad jego poczynaniami zbyt wyraźnie widać znaki zapytania i rękę autora książki, który włada nim jest marionetką. Zarzut ten dotyczy również i innych postaci występujących w tej książce, szczególnie w jej końcowych fragmentach.
„Hańba” jest też szczupła w formie i nie chodzi mi o ilość stron. Temat hańby jest dominujący, inne wątki się nie liczą, jeśli się pojawiają to tylko na chwilę i zaraz znikają. Do tego dodam brak polotu w użyciu języka i w efekcie mam kolejną książkę, po której przeczytaniu zastanawiam się, czy przypadkiem nie zmarnowałem czasu.
Afryka Trek to projekt przejścia Afryki śladem pierwszych homo sapiens, którzy rozprzestrzenili się rzekomo z Afryki na cały świat dziesiątki tysięcy lat temu. Alexandre Poussin wraz z żoną postanawiają przejść Afrykę z Kapsztadu do Jeziora Tyberiadzkiego pokonując szlak naszych przodków wyłącznie na piechotę. Książka jest dziennikiem pierwszej połowy tej podróży.
Autor (choć na okładce autorstwo przypisane jest również Soni Poussin, książkę napisał w całości Alexandre) przedstawia Afrykę poprzez spotkanie z drugim człowiekiem, przypadkowym, wskazanym przez los gospodarzem, który gości podróżników u siebie. Afryka Trek ma formę dziennika, w którym poznajemy spotkanych ludzi i bohaterskie trudy wędrówki (cytat z okładki: „...nieustannie zmagając się z bezlitosnym słońcem, atakami dzikich zwierząt...”). Niestety, spod reporterskiej tkanki wyłazi co kilka stron autokreacja bohatera, który zaczyna podziwiać sam siebie.
Wspomniana wyżej forma nie sprawdziła się, w połowie książki zaczyna trochę wiać nudą. Zapowiedziane na okładce przygody jakoś nie porywają a codzienne rozmowy ze spotkanymi ludźmi nie wnoszą niczego nowego, wszyscy na coś zdają się narzekać. Wprowadza to monotonię, której można by być może uniknąć, gdyby skrócić książkę o połowę (a przecież jest jeszcze tom drugi - od Kilimandżaro do Jeziora Tyberiadzkiego).
Słowo krytyki należy się również tłumaczeniu. Czy naprawdę w języku polskim nie ma odpowiedników „charismatic show” czy „shocking” (podobne przykłady można mnożyć)?
Drugi tom książki opisuje wędrówkę przez Kenię, Etiopię, Sudan i Egipt - regiony moim zdaniem ciekawsze od tych z tomu pierwszego. Po lekturze tomu pierwszego, niezbyt chętnie sięgnę jednak po kontynuację.
Dariusz Rosiak, dziennikarz radiowej Trójki, przez pięć tygodni 2008 roku podróżował po Afryce w ramach projektu „Trójka przekracza granice”. Książka jest jednym z owoców tej podróży. Krótki tekst z tyłu okładki zachęca do poznania Afryki z dala od wydeptanych przez podróżników ścieżek, Afryki nie przystającej do nieprzychylnego wizerunku wykreowanego przez media. Czyżby więc byłaby to jedna z nielicznych książek nie epatująca grozą i przybliżającą Afrykę czytelnikowi taką, jak jest?
„Żar” w trzynastu odsłonach (każdy rozdział dotyczy innego kraju Afryki) przedstawia Afrykę poprzez spotkanie z człowiekiem, obserwacje i teksty oparte na innych źródłach. Informacje te są nieco zdawkowe, ubrane w formę krótkich, najwyżej kilkustronicowych tekstów. „Żar” to kolaż reportażu, wywiadu i felietonu.
Książkę czyta się świetnie. Niestety autorowi nie udało się uciec od powszechnie panującej barwy książek o tej tematyce - wbrew informacjom z okładki, Afryka przedstawiana przez Rosiaka jest raczej miejscem ponurym, tragicznym i bez przyszłości. W kilku miejscach autor wpadł również w pułapkę mitów, powielając powszechne, choć moim zdaniem nieprawdziwe poglądy (np. na stronie 194 przytacza taką opinię: „W Afryce nigdy nie należy okazywać gniewu ani zniecierpliwienia, bo takie zachowanie to najpewniejsza droga do utraty szacunku”).
Niezła książka, po której przeczytaniu warto się zastanowić, czy w istocie Afryka taka nie jest.
Alfred Hutchinson był południowoafrykańskim działaczem Afrykańskiego Kongresu Narodowego ANC. Prześladowany przez system apartheidu, oskarżony o zdradę stanu zdecydował się na ucieczkę z ojczyzny.
Hutchinson rozpoczyna swą opowieść około roku 1957, gdy niemal wszyscy członkowie ANC, włączając Nelsona Mandelę, przebywali w areszcie w trakcie procesu. Przy okazji odzyskania wolności autor postanawia opuścić kraj, wyjechać do Ghany. Bez legalnych dokumentów, z niewielką sumą pieniędzy w kieszeni, Hutchinson jedzie na północ. Podróżuje w ciągłej obawie przed zdemaskowaniem i deportacją, przez Federację Rodezji i Niasy, Mozambik, Tanganikę. Spotyka ludzi, którzy podróżują tak jak on, ludzi wracających z pracy w kopalniach, emigrantów. Ciągła ucieczka, strach i związane z nimi emocji stanowią esencję „Ucieczki do Ghany” - z przekazywaniem tej atmosfery czytelnikom autor radzi sobie całkiem dobrze. Niestety, sama treść jest trochę nudnawa. Moim zdaniem zabrakło głębszej refleksji, być może spojrzenia na tą podróż trochę z boku. Sam opis przebytej drogi to za mało.
„Chwila przed zmierzchem” to książka, od której wszystko się zaczęło. Przedtem Afryka stanowiła dla mnie abstrakcyjny twór, miejsce, w którym nawet siebie nie wyobrażałem. Zbyt daleko, zbyt niebezpiecznie, poza realnym horyzontem.
Teraz, po przeszło dziesięciu latach przyszedł czas przeczytać ją raz jeszcze i skonfrontować z rzeczywistością. Kydryński opisuje podróż, którą wraz z Marcinem Mellerem i Olgą Stanisławską odbył w 1994 roku, wyruszając z Kairu na południe, na drugi kraniec Afryki - Przylądek Dobrej Nadziei w RPA. Spory kawałek tej trasy dane mi było zobaczyć na własne oczy i choć wiele lat nie upłynęło, Afryka w „Chwili przed zmierzchem” jest inna od tej, którą ja widziałem.
Kydryński rysuje obraz Afryki czarnymi barwami, prorokując rychłe wojny (Egipt ma być zalany fanatyzmem jak Algieria, wojna w Sudanie zaleje cały kraj, to samo w Etiopii i Erytrei a nieszczęśnicy, którym uda się przetrwać panafrykańską rzeź i tak umrą na AIDS). Spomiędzy stronic czyha śmierć (stąd też tytuł - „...nie ma jutra, śpieszcie się...”). I choć Afryka to nie reklama proszku do prania, w której wszystko się udaje a ludzie są tylko serdeczni, to naprawdę aż tak źle tam nie jest.
Mimo wszystko polecam. Choć autor nie może zdecydować się, czy naśladować Kapuścińskiego, czy po swojemu zdawać relację z podróży, to dobra książka.