Patrice Lumumba, pierwszy premier niepodległego Kongo (choć jego partia wybrała wybory, prezydentem został Kasavubu) to postać heroiczna, której przypisuje się pierwszoplanową rolę w scaleniu Konga zwanego Belgijskim w naród i doprowadzenia do jego niepodległości. „Lumumba i jego kraj” to biografia przeplecioną historią, zakończona morderstwem dwieście dni po ogłoszeniu niepodległego Konga.
Lektura to ciekawa, odsłaniająca kulisy belgijskiej polityki zagranicznej w Afryce. Niestety, książka jest wyraźnie skażona propagandą bloku wschodniego. Lumumba w pewnym okresie wystąpił bowiem o wsparcie militarne ZSRR, które częściowo otrzymał. W wielu więc miejscach, w których powinny być znaki zapytania, autor daje gotową, politycznie poprawną odpowiedź. Zastanawiające to tym bardziej, że książka powstała w 1962 roku, czyli w rok po śmierci Lumumby, gdy znaków zapytania było bardzo wiele. Część z nich przetrwało do dziś. Warto być może poznać jednak głosy propagandy z obu stron żelaznej kurtyny.
Podtytuł: "Dziennik wyprawy do Afryki Środkowej" zdradza, że jest to specyficzny rodzaj literatury. Data wydania - 1958, oraz nakład - osiem tysięcy egzemplarzy, świadczy o rzadkości dzieła. Jest to bowiem dziennik wyprawy, zrealizowanej w latach 1907-1909, mającej na celu spenetrowanie części obecnej Demokratycznej Republiki Kongo, na zachód od Jeziora Alberta, stanowiącej miedzyrzecze systemów dopływowych Nilu i Konga.
Wyprawa jest przykładem "ekspedycyii", jakie były organizowane w tamtych latach, przeprowadzanych w celu penetracji kontynentu. Ciekawa jest już sama techniczna organizacja przedsięwzięcia, ze stacjami aprowizacyjnymi, handlem wymiennym i gromadą tragarzy. Oprócz tego, autor szczegółowo opisuje plemiona (wyprawa ma charakter antropologiczny) oraz system wyzysku kolonialnego.
Trochę leciwa książka z początku lat 60-tych, gdy w Zairze rządził pierwszy prezydent niepodległego państwa, Joseph Kasavubu a w Ruandzie i Burundi było tylko kilka kilometrów asfaltu. Do Léopoldville (obecnie Kinszasa), przyjeżdża reporter z Polski Ludowej, by przekazać czytelnikowi obraz życia na Czarnym Lądzie. Jest więc powierzchowny opis miasta, krytyczny wizerunek imperialistów, którzy mimo świeżej niepodległości trzymają kraj w garści oraz mało odkrywcza relacja z kilku polowań na krokodyle. Całość sprawia wrażenie, jakby była pisana do nastolatka, który dopiero co uświadomił sobie fakt istnienia kontynentu afrykańskiego i chciałby dowiedzieć się o nim troszkę więcej. Te troszkę można w tej książce znaleźć, ale niewiele więcej.
Kongo, era Mobutu. Autorka wyrusza statkiem do Zairu, by odnaleźć ślady swego wuja-misjonarza. Działalność misyjna zajmuje poczesną część pierwszej części książki. Podróżując od misji do misji niewiele jednak widać prawdziwego Konga zza szyby misyjnego Land Rover'a. Okazuje się, że misjonarze w taki oto - turystyczny sposób - obcują z otoczeniem.
W dalszej części lektury Joris Lieve opisuje Kinszasę oraz podróż rzeką do Kisangani. Całość nie jest jednakże majstersztykiem literatury faktu, raczej próbą reportażu, szkicem, który być może powinien pozostać w szufladzie.
Opowieść wiecznego tułacza - Hindusa osiadłego na wschodnim wybrzeży Afryki, którego los rzucił do innego kraju, do miasta nad zakrętem wielkiej rzeki. Ten kraj i rzeka to Kongo, a miasto to Kisangani.
Naipaul próbuje ułożyć sobie życie w mieście, w którym nie wybrzmiały jeszcze echa wojny, gdzie ludzie rozmawiają w nieznanym mu języku i w którym zawsze będzie obcym, przybyszem ze wschodu. Z pozoru prosta historia dotyka wielu problemów miasta na Zakręcie Rzeki, pokazując zachodzące w nim przemiany.
Tak jak każda dobra książka, "Zakręt Rzeki" pozostawia niedosyt czytania, fabuła urywa się bowiem dosyć nieoczekiwanie, zachęcając do sięgnięcia po inne książki tego autora.