Podszedłem do tej książki sceptycznie. Przejście Afryki z południa na północ celem znalezienia się w Księdze Rekordów Guinness'a nie zapowiadało dużo więcej ponad sportowy wyczyn, kolejne wykorzystanie Afryki do osiągania swoich celów. Początek lektury zdawał się to potwierdzać. Okazało się, że autorka będzie szła przez kontynent w szortach i tenisówkach, wspierana przez jadący cały czas obok niej samochód (wynajęcie Land Rovera z dwoma kierowcami na rok kosztowało ją 25 tysięcy funtów). Im dalej jednak od pierwszej strony, tym bardziej miejsce wyczynu zajmowało doświadczenie Afryki i walka z przeciwnościami losu.
Ffyona Campbell wyruszyła z Kapsztadu w kwietniu 1991 roku. Kierując się na północ, poprzez Botswanę i Zambię wkroczyła do Konga, które właśnie ogarniał chaos związany z buntem żołnierzy Mobutu, co zmusiło ją do ewakuacji. Do Kisangani, gdzie poprzednio skończyła, wróciła po trzech miesiącach, by kontynuować przez Republikę Środkowoafrykańską i Afrykę Zachodnią do marokańskiego Tangieru. 16 088 km od punktu wyjścia. Przejście Afryki na piechotę, odliczając dwie przerwy na ewakuację, zajęło jej półtorej roku.
On Foot Through Africa nie jest dziennikiem podróży. Choć rozdziały opatrzone są datami jest to raczej zapis doświadczenia drogi. Drogi, za której przejście bardziej od pobicia rekordu należy się szacunek. Czapki z głów.
Patrice Lumumba, pierwszy premier niepodległego Kongo (choć jego partia wybrała wybory, prezydentem został Kasavubu) to postać heroiczna, której przypisuje się pierwszoplanową rolę w scaleniu Konga zwanego Belgijskim w naród i doprowadzenia do jego niepodległości. „Lumumba i jego kraj” to biografia przeplecioną historią, zakończona morderstwem dwieście dni po ogłoszeniu niepodległego Konga.
Lektura to ciekawa, odsłaniająca kulisy belgijskiej polityki zagranicznej w Afryce. Niestety, książka jest wyraźnie skażona propagandą bloku wschodniego. Lumumba w pewnym okresie wystąpił bowiem o wsparcie militarne ZSRR, które częściowo otrzymał. W wielu więc miejscach, w których powinny być znaki zapytania, autor daje gotową, politycznie poprawną odpowiedź. Zastanawiające to tym bardziej, że książka powstała w 1962 roku, czyli w rok po śmierci Lumumby, gdy znaków zapytania było bardzo wiele. Część z nich przetrwało do dziś. Warto być może poznać jednak głosy propagandy z obu stron żelaznej kurtyny.
Podtytuł: "Dziennik wyprawy do Afryki Środkowej" zdradza, że jest to specyficzny rodzaj literatury. Data wydania - 1958, oraz nakład - osiem tysięcy egzemplarzy, świadczy o rzadkości dzieła. Jest to bowiem dziennik wyprawy, zrealizowanej w latach 1907-1909, mającej na celu spenetrowanie części obecnej Demokratycznej Republiki Kongo, na zachód od Jeziora Alberta, stanowiącej miedzyrzecze systemów dopływowych Nilu i Konga.
Wyprawa jest przykładem "ekspedycyii", jakie były organizowane w tamtych latach, przeprowadzanych w celu penetracji kontynentu. Ciekawa jest już sama techniczna organizacja przedsięwzięcia, ze stacjami aprowizacyjnymi, handlem wymiennym i gromadą tragarzy. Oprócz tego, autor szczegółowo opisuje plemiona (wyprawa ma charakter antropologiczny) oraz system wyzysku kolonialnego.
Trochę leciwa książka z początku lat 60-tych, gdy w Zairze rządził pierwszy prezydent niepodległego państwa, Joseph Kasavubu a w Ruandzie i Burundi było tylko kilka kilometrów asfaltu. Do Léopoldville (obecnie Kinszasa), przyjeżdża reporter z Polski Ludowej, by przekazać czytelnikowi obraz życia na Czarnym Lądzie. Jest więc powierzchowny opis miasta, krytyczny wizerunek imperialistów, którzy mimo świeżej niepodległości trzymają kraj w garści oraz mało odkrywcza relacja z kilku polowań na krokodyle. Całość sprawia wrażenie, jakby była pisana do nastolatka, który dopiero co uświadomił sobie fakt istnienia kontynentu afrykańskiego i chciałby dowiedzieć się o nim troszkę więcej. Te troszkę można w tej książce znaleźć, ale niewiele więcej.
Kongo, era Mobutu. Autorka wyrusza statkiem do Zairu, by odnaleźć ślady swego wuja-misjonarza. Działalność misyjna zajmuje poczesną część pierwszej części książki. Podróżując od misji do misji niewiele jednak widać prawdziwego Konga zza szyby misyjnego Land Rover'a. Okazuje się, że misjonarze w taki oto - turystyczny sposób - obcują z otoczeniem.
W dalszej części lektury Joris Lieve opisuje Kinszasę oraz podróż rzeką do Kisangani. Całość nie jest jednakże majstersztykiem literatury faktu, raczej próbą reportażu, szkicem, który być może powinien pozostać w szufladzie.