Atrakcyjna okładka i intrygujący tytuł nie zapowiada specjalistycznej lektury, adresowanej przede wszystkim do miłośników militariów i wojennego rzemiosła. Czym są właściwie brown waters? Eksperci odgadną to od razu - brown waters (w odróżnieniu od blue waters) to wody śródlądowe - rzeki i jeziora. Książka opisuje możliwości techniczne, strategie i taktyki Portugalczyków związane z tłumieniem ruchów narodowowyzwoleńczych w afrykańskich koloniach - Gwinei-Bissau, Angoli i Mozambiku. Nie traktuje jednak tego tematu całościowo, lecz wyłącznie w aspekcie działań na rzekach i akwenach śródlądowych.
John P. Cann po przedstawieniu ogólnej sytuacji geopolitycznej i lokalnej w koloniach inwentaryzuje stan portugalskich sił zbrojnych w przeddzień rodzącego się zagrożenia. W następnych rozdziałach poznajemy podjęte przez portugalską marynarkę wojenną działania, użyte środki i ich skutki. Autor czyni to bardzo skrupulatnie, wymieniając poszczególne typy jednostek pływających, ich uzbrojenie, skład i liczebność żołnierzy. Afryka występuje wyłącznie w roli areny działań wojennych, istotne jest ukształtowanie terenu, możliwości aprowizacji i komunikacji a ludzie są albo przeciwnikami, albo sojusznikami służącymi do osiągnięcia celu.
W kolejnej podróży Wiesław Olszewski zabiera nas w teren „nieznany, nieopisany i tajemniczy”. Gdzież to może być? Ano w Angoli, Republice Środkowoafrykańskiej i Czadzie. Autor opisuje podróż do tych krajów, którą odbył w roku 2011. Nie będzie to jednak teren nieznany, trasa podróży wiodła bowiem przez dobrze znane miejsca, stosunkowo często odwiedzane przez turystów. Luanda i okolice Lubango w Angoli, Bangi i Dzanga-Sangha w Republice Środkowoafrykańskiej oraz Ndżamena i Jezioro Czad w Czadzie. Być może okrojony program wynikł z podnoszonych przez Olszewskiego „kłopotów w przemieszczaniu się” (str. 74), bo... „dworce autobusowe są na peryferiach miast”. Dość jednak uszczypliwości, zabierzmy się za treść książki.
„Przez Afrykę Środkową” ma formę dziennika podróży, trochę przeredagowanego i wzbogaconego informacjami z innych źródeł, ale jednak dziennika. Efekt ciąży nieco w stronę kiermaszu ciekawostek i osobliwości, co w połączeniu z czerstwym jak na mój gust żartem wypracowuje książce miejsce na półce niedalekiej tabloidom. Dowodem tej tezy niech będą opisywane przygody z poszukiwaniem „kibelka” i dywagacje na temat długości członka.
Alergicy na uogólnienia typu: w całej Afryce jak tak, czy siak; powinni zastanowić się, czy sięgnąć po tą książkę, gdyż jest ich w niej dużo. Wśród objawień autora jest między innymi takie (str. 105): (W Afryce) „dziećmi w ogóle nikt się nie przejmuje, bo i tak poumierają najszybciej, a nowych zawsze można się dorobić.”.
Nie polecam tej książki, jako źródła wiedzy o Afryce, a raczej jako literaturę rozrywkową. Być może właśnie to było intencją autora.
Dariusz Rosiak, dziennikarz radiowej Trójki, przez pięć tygodni 2008 roku podróżował po Afryce w ramach projektu „Trójka przekracza granice”. Książka jest jednym z owoców tej podróży. Krótki tekst z tyłu okładki zachęca do poznania Afryki z dala od wydeptanych przez podróżników ścieżek, Afryki nie przystającej do nieprzychylnego wizerunku wykreowanego przez media. Czyżby więc byłaby to jedna z nielicznych książek nie epatująca grozą i przybliżającą Afrykę czytelnikowi taką, jak jest?
„Żar” w trzynastu odsłonach (każdy rozdział dotyczy innego kraju Afryki) przedstawia Afrykę poprzez spotkanie z człowiekiem, obserwacje i teksty oparte na innych źródłach. Informacje te są nieco zdawkowe, ubrane w formę krótkich, najwyżej kilkustronicowych tekstów. „Żar” to kolaż reportażu, wywiadu i felietonu.
Książkę czyta się świetnie. Niestety autorowi nie udało się uciec od powszechnie panującej barwy książek o tej tematyce - wbrew informacjom z okładki, Afryka przedstawiana przez Rosiaka jest raczej miejscem ponurym, tragicznym i bez przyszłości. W kilku miejscach autor wpadł również w pułapkę mitów, powielając powszechne, choć moim zdaniem nieprawdziwe poglądy (np. na stronie 194 przytacza taką opinię: „W Afryce nigdy nie należy okazywać gniewu ani zniecierpliwienia, bo takie zachowanie to najpewniejsza droga do utraty szacunku”).
Niezła książka, po której przeczytaniu warto się zastanowić, czy w istocie Afryka taka nie jest.
Po „Jeszcze dzień życia” sięgnąłem po raz pierwszy kilka lat temu, gdy dopiero zaczynałem swoją przygodę z Afryką. Była to też jedna z pierwszych książek Kapuścińskiego, jakie przeczytałem i co tu dużo mówić, w pewnym sensie był to jeszcze jeden powód, który sprawił ze umocowałem się w dążeniu by poznać Afrykę na własne oczy. Powtórna lektura po latach była równie przyjemnym doznaniem.
„Jeszcze dzień życia” to książka o Angoli roku 1975. Roku, w którym Angola uzyskuje niepodległość. Roku, w którym kraj podzielony jest pomiędzy wspierane przez rywalizujące, obce mocarstwa, ugrupowania MPLA, FNLA i UNITA. Luanda, stolica Angoli, w tym czasie pustoszeje - ustępujący Portugalczycy wyjeżdżają. Ci, którzy pozostali spodziewają się rychłego wkroczenia wojsk FNLA i rzezi cywili. Kapuściński zostaje w Luandzie. Obserwuje miasto, jeździ na front, jest świadkiem pisania historii. Znakomita literatura, którą warto polecić każdemu.
Klasyk reportażu w wykonaniu Kapuścińskiego nie wymaga dodatkowych rekomendacji. „Wojna futbolowa” to zbiór korespondencji z Afryki, Ameryki Łacińskiej i republik południowego rubieża Związku Radzieckiego („Wojna Futbolowa” to tytuł jednej z nich, opowiadającej o wojnie Salwadoru z Hondurasem, wybuchłej po przegranym meczu piłki nożnej). Wśród zamieszczonych w książce reportaży znajdziemy między innymi „Hotel Metropol” (o mieszkańcach jednego z podłych hoteli Akry), „Będziemy pławić konie we krwi” (o Republice Południowej Afryki doby apartheidu) i „Płonące bariery” (o drodze na południu Nigerii, którą nikt żywy nie przejechał).
Kapuściński pisze z Afryki wyzwalającej się z kolonializmu, z pierwszej linii frontu zachodzących zmian. Jego bohaterem jest zwykły człowiek, jego ludzka postawa i doświadczenie. Poprzez ten pryzmat tłumaczy czytelnikowi ówczesną Afrykę. I robi to w sposób doskonały.