Dziennik podróży rowerowej w poprzek Afryki z 2010 roku, od Kairu do Kapsztadu - klasycznej transafrykańskiej przygody, którą opisywano już w niejednej książce i za każdym razem w inny sposób. Tym razem jest to, jak wspomniałem na wstępie, dziennik. Każdy etap podróży opisany jest w odrębnym rozdziale, nawet, gdy nic szczególnego się nie wydarzyło dziennik o tym przypomni. Jest więc trochę o pękniętych szprychach, wikipedycznej wiedzy, logistyce podróży, krajobrazach, spotkanych ludziach. Książkę czyta się nieźle, choć nie jest to moja ulubiona forma lektury oraz zabrakło jej nieco dynamiki. Sporo zdjęć mieszanej jakości umila śledzenie postępów uczestników podróży na południe. Autorowi towarzyszyło kilku innych rowerzystów i relacje w zespole są ciekawym wątkiem książki.
Maciej Czapliński kilkukrotnie przedstawia podróż rowerową, jako najlepszą formę podróży. Pomijając zagadnienie oceny, czy jakąkolwiek formę podróżowania można uznać za najlepszą, książka raczej jest zaprzeczeniem tej tezy. Ograniczenia czasowe (spowodowane ważnością wiz lub innymi warunkami), niesprzyjająca aura, grząskie drogi, konflikty w zespole były częstymi powodami, dla których sama podróż była czasami walką z kolejnymi kilometrami i poznawaniem samego siebie, a nie otwarciem na zewnątrz. Podróż z wyczynem mieszają się w tej książce i mimo deklaracji autora, nie do końca jestem pewniec co było ważniejsze.
Dziennik z podróży (czy raczej, jak ją autor określa: „ekspedycji”) przez całą szerokość Afryki od Egiptu do Republiki Południowej Afryki. Podróży nietypowej, bo z użyciem polskiego Fiata 126p. Paweł Arkady Fiedler w dążeniu do wyjątkowości wybrał właśnie ten środek transportu. Wielu przemierzyło kontynent piechotą, przejechało rowerem, ba był już nawet ktoś, kto przejechał Afrykę na hulajnodze. Trudno w dzisiejszych czasach o oryginalność, pozostało chyba wyruszyć w podróż traktorem na biegu wstecznym. Koniec uszczypliwości.
Ekspedycja rozpoczyna się w 2014 w porcie w Gdyni, skąd samochody płyną w kontenerze do egipskiej Damietty. Samochody, bo choć na zdjęciach tego nie widać, ekspedycja poza Maluchem składa się z terenowej Toyoty z dwoma operatorami filmowymi i częściami zamiennymi do Malucha (w tym zapasowy silnik). Podróż przez kontynent trwa trzy miesiące i wiedzie klasyczną drogą przez Afrykę Wschodnią.
Jak na dziennik przystało, ekspedycja opisana jest z typową dla tej formy skrupulatnością. Dużą część wypełniają treści związane z samą jazdą, kamieniami na drodze, odgłosami i pomrukami wydawanymi przez samochód. O Afryce za oknem samochodu jest niewiele: głównie są to zdziwienia miejscowych na widok Fiata 126p, powierzchowne informacje przewodnikowo-wikipedyczne oraz kilka powielonych podróżniczych mitów (np. ten o Wybrzeżu Szkieletowym w Namibii: „Stąd jego ponura sława i nazwa - wybrzeże szkieletów (sic!), od setek porzuconych na nim wraków”).
Na koniec złota myśl autora: „To właśnie upór i determinacja różnią podróżnika odkrywcę od podróżnika turysty.”
W kolejnym tomie listów Nowaka z Afryki poznajemy dalszą część korespondencji wysyłanej przez podróżnika-rowerzystę do pozostawionej w Polsce żony, Marii. Tym razem są to listy z etapów podróży od Konga Belgijskiego do Republiki Południowej Afryki (wtedy Związek Południowej Afryki). Ci, którzy po przeczytaniu wcześniejszego tomu byli zadowoleni nie zawiodą się i tym razem. Malkontenci, do których w tym przypadku się zaliczam, będą marudzić.
Książka jest bezpośrednią kontynuacją wcześniejszych listów z Afryki. Tak, jak poprzednio, bardzo mało w nich można znaleźć informacji reporterskich (Nowak wysyłał odrębną korespondencję do redakcji wydawnictw, w której zamieszczał obszerniejsze sprawozdania ze swoich obserwacji). Zebrane w książce listy z precyzją metronomu powtarzają przywitania, pozdrowienia i prośby, pomiędzy którymi czasami pojawiają się bardzo subiektywne treści związane z podróżą.
Tom drugi odkrywa coraz bardziej zarysowującą się sprzeczność natury autora - z jednej strony jest mu źle, brakuje środków do życia, wspomina o powrocie do rodziny z Kapsztadu. Jednocześnie Nowak planuje dalszą podróż - rezygnuje z bezpośredniego powrotu decydując się na podróż powrotną lądem (i to wcale nie najkrótszą drogą). Niewątpliwie Nowak jest bohaterem, ale nie do końca uczciwym. No, ale któż z nas jest idealny?
Opasła książka autorstwa polskich misjonarzy jezuitów o budowie i rozwoju misji katolickiej w Zambii od końca dziewiętnastego wieku do roku 1969. Jest to bardzo specyficzne wydawnictwo. Intencją autorów było zdaje się zawarcie jak najwięcej informacji związanych z misjonarzami i ich działalnością. „Wśród ludu Zambii” jest trudną do strawienia monografią, skierowaną do wąskiego grona odbiorców. Życiorysy misjonarzy, szeregi dat, liczby chrztów i komunii to szczegóły, które w tej książce są materiałem pierwszoplanowym. Brakuje jakiegoś wypełnienia, łączącego suche informacje w treść mogącą zainteresować również czytelników bez koloratki.
Kongo leżało zawsze w centrum moich zainteresowań i choć w Demokratycznej Republice Konga byłem już kilka razy, zawsze czułem niedosyt - ledwie drasnąłem bowiem interior tego wielkiego kraju. Wielki trawers z północy na południe lub ze wschodu na zachód to podróż moich marzeń. Nawet afrykańscy laicy wiedzą, że podróż to długa, niebezpieczna, którą ostatni raz podejmowano w latach 90-tych przed upadkiem Mobutu i wiejącą od strony Rwandy zawieruchą. Okazuje się, że są jednak śmiałkowie, którzy podejmują takie wyzwanie.
Phil Harwood spłynął całą długość rzeki Kongo (poza wodospadami i bystrzynami między Kinszasą a Matadi). Obfitująca w przygody podróż trwała pięć miesięcy. Harwood zmagał się nie tylko z demonami Konga, którym ton nadał Conrad w „Jądrze ciemności”, lecz również z samą rzeką.
„Canoeing the Congo” otwiera opis przygotowań do tej wyprawy, która jest przede wszystkim próbą zmierzenia się z samym sobą a przy okazji pragnieniem dokonania czegoś, czego nikt wcześniej nie zrobił. Zasadnicza treść książki to opis samej podróży, naturalnie nawiązującej do nurtu rzeki. Odcinki wartkie zajmują najwięcej miejsca, gdy Kongo wolno toczy wody od Kisangani do Kinszasy walka z wodnym żywiołem ustępuje miejsca spotkaniom z rybakami.
Autor, były komandos piechoty morskiej, nie sięga wyżyn literatury podróżniczej. I dobrze. Męski, prosty styl doskonale moim zdaniem pasuje do przekazywanych treści. Relacja liryczna byłaby nie na miejscu, a może wręcz groteskowa. Relacja Harwooda to opis pracy mięśni i walki o kolejny kilometr a nie idylliczny opis przesuwających się krajobrazów wzdłuż brzegu rzeki. Świetna, inspirująca lektura.