Płyt z afrykańską muzyką jest dużo. Bardzo dużo. Dlatego tutaj, prezentowane będą tylko te najlepsze.
Pierwszy kontakt z twórczością Girmy miałem w 2002 roku w autobusie z Bahyr Dar do stolicy Etiopii, Addis Abeby. Kierowca miał chyba tylko jedną kasetę i przez dwa dni przez autobusowe głośniki raczył pasażerów tą właśnie płytą. Tytułowy utwór - Timechignalesh - miał już w Etiopii status przeboju, więc ilekroć przychodziła nań kolej (mniej więcej co godzinę), cały autobus śpiewał jak mantrę treść refrenu: timechignalesh, timechignalesh...
Z pieśnią na ustach, pierwsze kroki w Addis skierowałem do sklepu muzycznego, gdzie nieomylnie sprzedawca zaproponował mi tą płytę. Do tej pory uważam ją za najlepszy etiopski album z muzyką pop, jaki znam. Oczywiście zaważyła na tym ta jedna podróż autobusem, ale przecież odbiór muzyki jest bardzo subiektywny.
Od opisanej wyżej przygody upłynęło już sporo wody w Nilu, ale nadal jest to płyta godna polecenia. Poza tytułowym przebojem jest na niej kilka melodyjnych, wpadających w ucho kawałków oraz potencjalnych przebojów tanecznych. Girma śpiewa w języku amharskim do akompaniamentu nowoczesnych instrumentów, głównie elektronicznych. Muszę jednak zaznaczyć, że nie jestem fanem etiopskiej muzyki. Spośród całego spektrum muzyki popularnej Czarnego Lądu, chyba tylko tutejsza muzyka nie wpasowuje się w moje muzyczne gusta. Trudno mi się odnaleźć w charakterystycznych konstrukcjach dźwiękowych Wyżyny Abisyńskiej. „Timechignalesh” Girmy Gemechu również z kłopotami znajduje drogę do moich uszu. Jest to dzieło doskonale pasujące do lokalnej sceny muzycznej i równie mocno odstające od pozostałej części kontynentu (jedynych podobieństw można szukać w pozostałych krajach Rogu Afryki). Gdyby nie wspomniana podróż i garść przeżutego khatu pewnie nigdy jej nikomu bym nie rekomendował.
W pewien zimowy, sobotni poranek pomyślałem by przejrzeć płyty z muzyką Maroka. Okazało się, że większość z nich to muzyka Gnawa i choć niezaprzeczalnie bardzo klimatyczna, nie przypadła mi nazbyt do gustu. Spośród skromnej kolekcji na dłużej w odtwarzaczu zagościła płyta „Moroccan Nomad” zespołu Chalaban. Jak się okazało, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi, zespół to... węgierski a w jego składzie poza liderem z Maroka są również muzycy z Budapesztu.
Płyta zawiera głównie muzykę nawiązującą do tradycji muzycznych Afryki Północnej, ale już trzeci, tytułowy utwór, łamie ten schemat fortepianowym wstępem i jazzującym saksofonem. Im dalej tym ciekawiej. W kolejnych utworach następuje fuzja z muzyką bałkańską a nawet hiszpańskim tango. W efekcie tego nietuzinkowego połączenia powstała niezwykle piękna muzyka, subtelnie lawirująca pomiędzy zaułkami marokańskiego bazaru, w którym znajdujemy również przekupniów z innych krajów.
Mauretańska Maryla Rodowicz zdaje się cieszyć popularnością głównie poza granicami swojego kraju - nowoczesne brzmienie nie przystaje bowiem do tradycyjnych zawodzeń mauretańskich griotów. Jednak to dzięki temu wyjściu z zamkniętego świata Maurów w stronę tak zwanej „muzyki świata” Malouma otwiera muzyczne bramy tego saharyjskiego kraju. „Dunya” to poszukiwanie nici porozumienia, spajającej brzmienia Sahelu z bluesem a nawet popem. Gdy lata temu pierwszy raz słuchałem tej płyty moje skojarzenia błądziły gdzieś między somalijską grupą Waaberi a Ali Farka Toure z Mali. Malouma tworzy jednak swój oryginalny styl, na który składa się nie tylko swobodne połączenie instrumentów tradycyjnych z nowoczesnymi, ale również wypełniający charakterystycznym, ciepłym brzmieniem głos.
Artystka wszystkie utwory śpiewa po arabsku, co dla nieznających tego języka (również autorowi tych słów) będzie stanowić przeszkodę w zrozumieniu tego, co Malouma ma do powiedzenia. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, by w pełni docenić kunszt zawartej na płycie muzyki. Perełki takie jak „Tuyur El Wad”, „Mahma El Houb” czy „Welfi” z pewnością wypełnią mgliste dni światłem.
Przeglądając moją kolekcję płyt z muzyką z Gwinei doszedłem do wniosku, że większość gwinejskich artystów to bębniarze. O ile lubię bębny, czasami nawet odkurzę djembe by samemu coś zagrać, to zdecydowanie wolę oglądać grę na tym instrumencie na żywo, niż słuchać z płyty. Dlatego też przedkładam nagrania takich zespołów, jak Ba Cissoko, ponad skądinąd świetnych bębniarzy.
Grupę tworzy mistrz kory Ba Cissoko z rodziną i jak na mistrza przystało właśnie ten instrument najlepiej prezentuje się na płycie. Elektryczna kora stanowi naturalny most łączący muzykę tradycyjną z popem. „Electric Griot Land” nawiązuje tytułem do „Electric Ladyland” Jimiego Hendrixa. Podobieństwo kończy się jednak na zbieżności tytułów. „Electric Griot Land” to płyta na wskroś afrykańska, choć w nowoczesnym wydaniu.