Mimo zakazów, w Burundi dochodzi do gwałtownych protestów przeciw udziałowi w zaplanowanych na 26 maja wyborach prezydenckich obecnego prezydenta - Pierre Nkurunzizy. Konstytucja Burundi przewiduje dwie kadencje prezydentury. Nkurunziza piastował już to stanowisko przez dwie kolejne kadencje. Twierdzi jednak, że pierwsza się nie liczy, gdyż władzę objął w wyniku głosowania parlamentu a nie w wyborach prezydenckich. W zamieszaniu doszło do próby zamachu stanu.
Co najmniej sto osób zginęło w walkach pomiędzy oddziałami armii a niezidentyfikowaną grupą rebelii przy granicy z Demokratyczną Republiką Konga. Rebelianci próbowali przedostać się z Konga do lasów Kibira - kryjówki, z której mogliby przeprowadzać następne akcje.
Dwie osoby zginęły w wyniku ostrzału przez byłych rebeliantów FNL minibusu na drodze z Bużumbury do Uviry, w okolicach miasta Gatumba.
Byli członkowie lokalnych milicji, których oskarża się o bandytyzm, starli się z armią rządową na wschodzie Burundi w prowincji Cankuzo przy granicy z Tanzanią. Zginęło 18 osób.
W prowincjach Bubanza i Cibitoke zaktywowały się małe grupy bandytów. Niebezpieczne jest podróżowanie nocą drogami w północnej części lasów Kibira
Niezidentyfikowani sprawcy zdetonowali kilka granatów w hotelach i pubach Bużumbury. Celem zamachowców jest prawdopodobnie destabilizacja kraju przed zaplanowanymi na 26 czerwca wyborami prezydenckimi. Z wyborów wycofali się wszyscy przedstawiciele opozycj, pozostawiając aktualnego prezydenta Pierra Nkurunzizę bez konkurencji.
Lider ostatniego ugrupowania rebelianckiego Burundi, Agathon Rwasa złożył broń. Oddziały FNL mają się rozbroić w przeciągu najbliższego tygodnia.
Rebelianci z FNL (jedyne ugrupowanie, które nie złożyło do tej pory broni) ostrzelali ogniem moździerzowym Bużumburę. W odwecie armia zaatakowała pozycje FNL w Bubanza, 50 km na północny-zachód od stolicy. Obie strony oskarżają się nawzajem o to, kto zaczął.