Opisana w tej książce historia jest europejskim spojrzeniem na Afrykę, chronologią odkrywania tego kontynentu dla oczu Europejczyka, bo przecież wszystko wskazuje na to, że ojczyzną Homo sapiens jest Afryka i to właśnie z perspektywy Afryki odkrywał świat migrując między innymi na północ. Przyjęło się jednak, że Afryka była odkryta „na nowo”.
Przyjmując powyższą cezurę, u zarania współczesnej cywilizacji Afryka stanowiła białą plamę na mapie. Nikt nie wiedział czy da się ją opłynąć dookoła, a tym bardziej, co skrywa jej interior. W „Historii poznania Afryki” autorzy opisują kolejne odkrycia geograficzne, mniej więcej od wieku XV naszej ery do początków ubiegłego stulecia, gdy już chyba nic nie pozostało do odkrycia. Jak się okazuje odkrywcy głównie rozwiązywali zagadki związane z lokalizacją dorzeczy i wododziałów, być może przygotowując kontynent na kolonialne rozbiory. Podążając na przykład z Chartumu na zachód bardziej interesowali się gdzie się kończy dorzecze Nilu a gdzie zaczyna Konga, mniej zaś grupami etnicznymi zamieszkującymi te tereny.
Sięgając po książkę radzieckich autorów można zakładać obowiązkową porcję propagandy. W tym przypadku tak nie jest. Owszem, rola Rosji i Związku Radzieckiego w odkrywaniu Afryki nie umknęła uwadze autorów, były to jednak epizody o marginalnym znaczeniu, które w sprawiedliwy sposób równie śladowo znalazły swoje miejsce w tej książce.
Cała ta historia została opisana w dość suchej formie, w sposób bardziej naukowy, niż popularnonaukowy, bez specjalnego pomysłu na uprzyjemnienie lektury. Kolejne karty książki wypełniają trochę nudne rozdziały poświęcone osiągnięciom poszczególnych odkrywców. Szkoda, że nie udało się z tych informacji skleić dzieła porównywalnego do „The Scramble for Africa” - klasyki gatunku, w którym Thomasowi Pakenhamowi udało się połączyć fakty z wciągającą formą. Tego typu książki zaczęły być chyba popularne dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych, podczas gdy „Historia poznania Afryki” została wydana dwadzieścia lat wcześniej (w roku 1973).
Koniec lat dziewięćdziesiątych był okresem, w którym rozpoczynałem swoją przygodę z podróżowaniem. Był to czas pierwszych inspiracji i niezwykle silnych doświadczeń egzotyki. Czytając „Zapach Afryki” miałem wrażenie, że czas się cofnął i znowu lecę pierwszy raz do Afryki.
"Zapach Afryki" jest kolażem wrażeń, zdjęć, opisów sytuacji i informacji praktycznych zebranych podczas podróży trójki dziewczyn, studentek, pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Autorki opisują w nich Egipt, Maroko, Namibię, Botswanę, Zimbabwe, Tanzanię i Malawi. Zbiór ten nie sięga wyżyn literatury - opisy bywają zdawkowe, z dzisiejszego punktu widzenia czasami przeterminowane a niekiedy wręcz błędne. Ciekawostką jest lista rzeczy, które przydadzą się w podróży, na której wśród rzeczy, które warto zapakować do plecaka znalazł się parasol i metalowa krata na ognisko.
Mimo swych wad książka dobrze oddaje klimat podróży z tamtych lat - tytułowy „zapach”, który jednym może się podobać a inni przejdą obok niego obojętnie. Będzie to oczywiście odbiór bardzo subiektywny, w moim przypadku wynikający z opisanych wcześniej zbieżności z osobistymi doświadczeniami. Oddzielając tą warstwę oceny odbiór tej książki może nie wypaść dobrze.
W kolejnym tomie listów Nowaka z Afryki poznajemy dalszą część korespondencji wysyłanej przez podróżnika-rowerzystę do pozostawionej w Polsce żony, Marii. Tym razem są to listy z etapów podróży od Konga Belgijskiego do Republiki Południowej Afryki (wtedy Związek Południowej Afryki). Ci, którzy po przeczytaniu wcześniejszego tomu byli zadowoleni nie zawiodą się i tym razem. Malkontenci, do których w tym przypadku się zaliczam, będą marudzić.
Książka jest bezpośrednią kontynuacją wcześniejszych listów z Afryki. Tak, jak poprzednio, bardzo mało w nich można znaleźć informacji reporterskich (Nowak wysyłał odrębną korespondencję do redakcji wydawnictw, w której zamieszczał obszerniejsze sprawozdania ze swoich obserwacji). Zebrane w książce listy z precyzją metronomu powtarzają przywitania, pozdrowienia i prośby, pomiędzy którymi czasami pojawiają się bardzo subiektywne treści związane z podróżą.
Tom drugi odkrywa coraz bardziej zarysowującą się sprzeczność natury autora - z jednej strony jest mu źle, brakuje środków do życia, wspomina o powrocie do rodziny z Kapsztadu. Jednocześnie Nowak planuje dalszą podróż - rezygnuje z bezpośredniego powrotu decydując się na podróż powrotną lądem (i to wcale nie najkrótszą drogą). Niewątpliwie Nowak jest bohaterem, ale nie do końca uczciwym. No, ale któż z nas jest idealny?
Stanley obok Livingstona jest chyba jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci związanych z eksploracją i odkrywaniem Afryki dla oczu Europejczyków. Obydwu panów George Bidwell uhonorował poświęcając im książki. Z wydaną wcześniej książką o Dawidzie Livingstonie miałem do czynienia kilka miesięcy wcześniej, po kolejną sięgnąłem z lekkim uprzedzeniem.
Wspomniana wcześniejsza książka tego samego autora nie przypadła mi do gustu. Livingstone został w niej przedstawiony niczym chodzący pomnik, podobnego ujęcia spodziewałem się więc w „Stanleyu”. Autor rzeczywiście pokazuje Stanleya w podobnym ujęciu, jednak ogólne wrażenia po lekturze są lepsze. W obu książkach Bidwell zastosował taką samą ilość „wybielacza” - aplikując go na Stanleyu, który słynął z bezwzględności i siłowych rozwiązań, autor utworzył wiarygodną postać, podczas gdy w przypadku Livingstona wyszedł mu święty.
„Stanley” jest fabularyzowaną powieścią biograficzną, przetworzonym ekstraktem innych źródeł, w którym fakty z życia bohatera uzupełniają opisy wybranych wypraw i przygód. Formuła ciekawa, ale w tym wykonaniu nieco mdła (posmak wspomnianego wcześniej wybielacza).
Najwięcej miejsca w książce poświęcone jest słynnej wyprawie Stanleya na poszukiwanie zaginionego Davida Livingstona (Doctor Livingstone, I presume?). Kolejnym wyprawom do Afryki wyraźnie brakuje już głębi a ostatnia z nich, na ratunek Eminowi Paszy, została wyartykułowana półgębkiem.
George Bidwell poczynił tą książka malutki krok do przodu, zbyt moim zdaniem mały, by przebić się przez granicę przeciętności.
Drugi tom afrykańskiego treku jest kontynuacją kroniki podróży pary francuskich podróżników, przemierzających Afrykę piechotą z południa na północ - w tej części od Kilimandżaro do Jeziora Tyberiadzkiego w Izraelu.
Tom drugi nie różni się zasadniczo od pierwszego - ładnie wydany, dużo zdjęć, ten sam sposób pisania, co w tomie pierwszym. Ponieważ pomiędzy lekturą obu części minęło jednak sporo czasu, warto odświeżyć spojrzenie na tą książkę.
Pierwszy rzut oka na okładkę sugeruje, że podobnie jak w tomie pierwszym wydawca zaoszczędził na korekcie (1400 km z Kapsztadu do Kairu to dystans stanowczo za krótki, nawet gdyby przebić się przez środek kuli ziemskiej). Dalsza treść zdaje się potwierdzać tą tezę, ale zapomnijmy o tym, nie o literówki wszak w czytaniu książek chodzi.
Autorzy (w zasadzie powinienem napisać autor, gdyż tylko jeden rozdział napisała Sonia Poussin), kontynuują formę dziennika, przyjętego w tomie pierwszym. Nawet, gdy któregoś dnia wędrówki nic ciekawego się nie dzieje, takiemu dniu poświęcają miejsce wypełnione nudnymi opisami, zmarnowane moim zdaniem próżnym wysiłkiem poszukiwań oryginalności. Być może był to warunek wpisu do Księgi rekordów Guinnessa - przejście kontynentu bez wsparcia z zewnątrz, co jak sami autorzy to podkreślają, było celem tej podróży. Gdyby jednak odchudzić tekst o te fragmenty książka nabrałaby tempa i stałaby się moim zdaniem ciekawsza. Kolejnym zbędnym balastem wydaje się być sięganie do wiadomości encyklopedycznych. Nie jest to przecież przewodnik. Nie wierzę też, by autorzy posiadali taki zakres wiedzy, by na bieżąco zapisywać w dzienniku podróży szczegóły na temat wszystkiego, co widzą.
Reasumując, całość sprawia wrażenie dzieła niedopracowanego, niedotkniętego okiem krytyki. Jest to ładnie wydany pamiętnik, którym autorzy chcą pozostawić po sobie ślad.