Lata 60-te w jakimś nienazwanym afrykańskim kraju (z kontekstu można się domyślić, że chodzi o Nigerię). Do miasteczka, w którym mieszka główny bohater powieści - Odili - przyjeżdża Wódz Nanga. Obecnie minister i wielki polityk, kiedyś nauczyciel Odiliego, Wódz Nanga prowadzi wiec wyborczy, podczas którego dochodzi do spotkania i odgrzania starej znajomości. Spotkanie to staje się zarzewiem barwnego splotu wydarzeń, w którym niczym w krzywym zwierciadle Chinua Achebe obnaża nieudolność, korupcję i nadużywanie władzy (czas pokazał, że zwierciadło to nie było wcale takie krzywe). Relacja obu panów, Odiego i Nangi, przechodzi ewolucję, w trakcie której wplątana zostaje również płeć piękna, dzięki czemu powieść zyskuje smaku. Co z tego wynikło niech będzie na razie tajemnicą i zachętą do sięgnięcia po tą książkę.
Tak się składa, że znakomita większość książek o Afryce nie została napisana przez Afrykanów. Te jednak, które wyszły spod pióra rodzimych autorów, są wyjątkowe. „Piękna Ihuoma” jest tego kolejnym dowodem.
Elechi Amadi, pisarz wywodzący się z południowo-wschodniej Nigerii, napisał powieść, w której dramatyczne losy bohaterów w urzekający sposób przedstawione są na tle nigeryjskiej wsi. Wsi nie tkniętej palcem cywilizacji zachodu, zaszytej gdzieś w buszu, pełnej przesądów, wierzeń w bogów i przodków.
Główną bohaterką jest tytułowa Ihuoma - nie tylko piękna, lecz również obdarzona cechami czyniącymi z niej kobietę niemal idealną. Dramat powieści zasadza się na relacjach wiążących Ihuomę z mieszkańcami wioski, które skupiają się na drugiej ważnej postaci powieści - młodym chłopaku, zakochanym w Ihuomie po uszy. Wynikłe z tego zwroty akcji dorównują fabule niejednego serialu brazylijskiego, a finał nawet je przerasta.
Nie wszystkim może jednak odpowiadać w ten sposób podana proza. Początek lektury zmusza zaś do wytężenia uwagi i zrozumienia o co tutaj chodzi. Bez względu na to „Piękną Ihuomę” zaliczam do mojego kanonu literatury afrykańskiej.
Pogrążona od ponad dwudziestu lat w wojnie domowej Somalia mało kogo dzisiaj już interesuje. Wiadomości o kolejnych walkach i ofiarach zdążyły znudzić konsumentów informacji, którzy wolą nowe wojny. Tymczasem Somalia puka od czasu do czasu do drzwi globalnej świadomości, oferując swój główny towar eksportowy - piractwo.
Wody Somalii od lat słyną z tego niecnego procederu. Statek-ofiara opanowywany jest przez korsarzy, załoga zostaje zniewolona, statek cumuje u wybrzeży Somalii, następują wielomiesięczne negocjacje, wielomilionowy okup ląduje na spadochronie po czym statek i załoga odzyskują wolność. Tyle usłyszmy z mediów. Jak taka operacja wygląda od podszewki? Kim są piraci? Jak żyją. Na te i inne pytania stara się odpowiedzieć w tej książce Jay Bahadur.
Autor podejmuje wyzwanie w chyba najlepszy możliwy sposób - wybiera się w podróż do Puntlandu (samozwańcza republika na terenie Somalii, na której terenie bazują piraci) by zbadać sytuację na miejscu. The Pirates of Somalia to wnikliwy dokument z tej podróży. Jay Bahadur dociera do ludzi żyjących z piractwa i samych piratów, przebywa w ich miejscach, obserwuje poczynania, analizuje struktury organizacji, przepływy pieniężne, rozmawia z piratami.
Poza doskonałą lekturą, książka odkrywa wiele interesujących aspektów piractwa. Polecam.
Przygoda, pustynia, twardzi ludzie, prawdziwe historie. Słowa z okładki nęcą. Ładna, kusząca okładka to za mało, zobaczmy zatem, co jest w środku. Na niespełna stu pięćdziesięciu stronach autorka opisuje dziesięć przygód (leniuchom podpowiem, że wychodzi średnio piętnaście stron na przygodę), które zdarzyły się na pustyniach w różnych miejscach na świecie. Wśród nich znajdziemy losy T.E.Lawrenca, Ibn Battuty i innych mniej lub bardziej znanych podróżników, okrojone do objętości gimnazjalnej ściągawki. Książka jest właściwie zbiorem streszczeń, w dodatku mało ciekawie napisanych.
Być może „Przygody na pustyniach” adresowane są do młodszej młodzieży (choć książka na taką nie wygląda), mając rozbudzić wyobraźnię i zachęcić do dalszej, właściwej lektury. Zabrakło w niej jednak porządnej bibliografii, odniesień do oryginalnych dzieł trzeba szukać gdzieś w tekście. Za ten brak autorce należy odjąć jeden punkt z oceny.
Nic dziwnego, że książkę można kupić na przecenie za 3.50 zł. To jej miejsce.
Kiedyś, na studiach ktoś pożyczył mi książkę Marcina Kydryńskiego „Chwila przed zmierzchem”. Była to jedna z cegiełek, z których zbudowałem swój pociąg do Afryki. Dlatego też, choć nie Afryka a szerzej ujęte podróżowanie jest głównym tematem albumu „Pod Słońce”, stawiam go na półce obok książek o Afryce.
Pisanie o albumach fotograficznych wydaje się być proste, bo zdjęcia mówią same za siebie nie potrzebując słów - pisać można więc cokolwiek. „Pod Słońce” jest trochę inną książką. Strony z obrazami posegregowane są według klucza geograficznego z obszernymi tekstami na wstępie każdego rozdziału. Teksty dotykają refleksji autora na temat fotografii, podróży i życia. Słowa te Kydryński adresuje do syna, przez co są bardzo osobiste, ale i też niezupełnie trafiają do wszystkich pozostałych czytelników.
Poza zdjęciami z Mali i Etiopii, autor prezentuje niezłe fotografie między innymi z Kambodży, Bangladeszu, Indii i Polski.