Krytyczne opracowanie relacji Kościoła katolickiego z Afryką w połowie XX wieku. Książka została wydana w 1962 roku, w czasach, gdy Kościół stał w głębokiej opozycji wobec ówczesnych władz Polski. Stanowisko to utwierdza Michał Horoszewicz w swojej książce, która na dobrą sprawę jest swoistym atakiem, obnażeniem błędów Kościoła w Afryce, dowodem na ideologiczną współpracę kościoła z mocarstwami kolonialnymi.
Chociaż książka jest wyraźnie spaczona marksistowską retoryką, przedstawia pewne spojrzenie na funkcjonowanie Kościoła katolickiego w Afryce. Zagadnienie to skupia się na konflikcie trzech stron: rywalizującego o wiernych Kościoła, walczącej o niepodległość Afryki i metropolii. Trudna to lektura, którą być może docenią historycy następnych pokoleń.
Niger (tytułowa Czarna Rzeka) wraz z przyległymi doń krainami tworzy historyczną arenę, na której od wieków rozgrywają się kluczowe dla Afryki Zachodniej wydarzenia. Tutaj istniały pierwsze afrykańskie imperia, nieustępujące organizacją ani stopniem rozwoju ówczesnym cywilizacjom basenu Morza Śródziemnego. Ghana, Mali czy Songhaj to tylko niektóre, najbardziej rozpoznawane państwa epoki średniowiecza. Jerzy Lobman podjął próbę napisania dziejów tego regionu, terenów znajdujących się dzisiaj na terenach Gwinei, Mali, Nigru, Beninu i Nigerii.
Książka zapowiada się dobrze - autor posiadł umiejętność pisania w sposób, który zapewnia jednocześnie łatwość czytania i sporą dawkę przekazywanej wiedzy. Historia dawna, jest w „Nad wodami Czarnej Rzeki”, napisana świetnie, być może nawet najlepiej, spośród tego typu polskich opracowań.
Dużo słabiej udała się druga połowa książki. Od rozdziału zatytułowanego „Rodowody buntu” Jerzy Lobman zmienia sposób pisania - zamiast ciekawej lektury serwuje nam historię ruchów proletariackich, walk klasowych oraz cyfry i tabelki obrazujące rozwój gospodarczy. Szkoda, zdecydowanie wpłynęło to na obniżenie mojej oceny tej książki. Lepiej byłoby, gdyby jej drugą połowę napisać od nowa. Trzeba jednak pamiętać, że „Nad wodami Czarnej Rzeki” autor wydał w 1973 roku.
Henri Lhote uchodzi za jednego z największych ekspertów prehistorycznej sztuki saharyjskiej. „Malowidła kwitnącej pustyni” to książka, którą napisał o największym skupisku tej sztuki na Saharze, znajdującym się w masywie Tasili n-Azdżar (południowo-wschodnia Algieria, na północny-zachód od Djanet). Nie jest to jednak usystematyzowany opis naskalnych malowideł, który autor pozostawił do analizy ekspertom, lecz historia wyprawy z lat 50-tych, podczas której Lhote dokonał swoistej inwentaryzacji znajdujących się tam dzieł. Przez ponad rok autor eksploruje Tassili z grupą fotografów i malarzy, pieczołowicie kopiując naskalne obrazy. Odwiedza miejsca, których nie widziały wcześniej oczy żadnego Europejczyka. Dokumentuje zapisane na skale ślady historii, rzucające nowe światło na naszą wiedzę dotyczącą czasów, gdy Sahara nie była jeszcze pustynią. Lhote opisuje sceny z życia codziennego obozu, zmagania z żywiołami pustyni oraz szczegóły niektórych z malowideł (wiele z nich znalazło się na zamieszczonych w książce zdjęciach). Kilka fragmentów książki poświęca obserwacjom życia i zachowaniom spotkanych po drodze Tuaregów.
Po „Jeszcze dzień życia” sięgnąłem po raz pierwszy kilka lat temu, gdy dopiero zaczynałem swoją przygodę z Afryką. Była to też jedna z pierwszych książek Kapuścińskiego, jakie przeczytałem i co tu dużo mówić, w pewnym sensie był to jeszcze jeden powód, który sprawił ze umocowałem się w dążeniu by poznać Afrykę na własne oczy. Powtórna lektura po latach była równie przyjemnym doznaniem.
„Jeszcze dzień życia” to książka o Angoli roku 1975. Roku, w którym Angola uzyskuje niepodległość. Roku, w którym kraj podzielony jest pomiędzy wspierane przez rywalizujące, obce mocarstwa, ugrupowania MPLA, FNLA i UNITA. Luanda, stolica Angoli, w tym czasie pustoszeje - ustępujący Portugalczycy wyjeżdżają. Ci, którzy pozostali spodziewają się rychłego wkroczenia wojsk FNLA i rzezi cywili. Kapuściński zostaje w Luandzie. Obserwuje miasto, jeździ na front, jest świadkiem pisania historii. Znakomita literatura, którą warto polecić każdemu.
„Nigeria i Ghana - Z historii rozwoju gospodarczego” to nudna książka, wypełniona tabelami, cyframi i zestawieniami ekonomicznymi, które straszą licealistów na lekcjach geografii (dane na temat wielkości produkcji, cen, wielkości gospodarstw rolnych itp.). Ponadto, dane te są bardzo nieaktualne, gdyż książka została wydana w 1964 roku. W tym czasie Nigeria liczyła czterdzieści milionów mieszkańców (dzisiaj sto siedemdziesiąt), a jej głównym produktem eksportowym były orzeszki ziemne (dzisiaj ropa naftowa).
Celem autora była analiza przyczyn i konsekwencji rozwoju gospodarki pieniężnej oraz źródeł niskiej akumulacji w krajach Zachodniej Afryki Brytyjskiej. Być może cel ten został osiągnięty, ale by to docenić trzeba być ekonomistą-archeologiem bądź masochistą.