W latach 1954-1962, w ostatnim akcie francuskiej kolonizacji, Algierią wstrząsnął konflikt, w którym francuscy żołnierze bronili swojej obecności. Była to walka regularnej armii z ledwo zorganizowaną partyzantką. J.J. Servan-Schreiber, dziennikarz-założyciel magazynu L'Express, zostaje w tym czasie zmobilizowany do francuskiej armii i uczestniczy w tej wojnie jako tytułowy porucznik. Przy okazji powstaje książka „Porucznik w Algierii”. Jak sam autor zaznacza, opisane w niej osoby, miejsca i wydarzenia zostały częściowo zmodyfikowane ze względu na charakter opowieści.
„Porucznik w Algierii” bezpośrednio uderza w francuski aparat represji i politykę kolonialną. Stąd zapewne modyfikacje rzeczywistości, chroniące tych, którym książka mogłaby zaszkodzić - ponieważ była ona wydana zaraz po powrocie Servan-Schreibera z Algierii.
Obraną przez autora metodę przekazu trawię z trudnością - krytykę poczynań Francji wkłada on w usta bohaterów książki w sposób niewiarygodny. Długie monologi i rozprawy na ten temat nie przystają do realiów wojskowych koszarów, nawet w oficerskim biurze. Prowadzone, często ze względu na charakter, w cztery oczy rozmowy nie polegają przecież na wysłuchiwaniu znanych zapewne i tak autorowi rozwlekłych poglądów drugiej strony. Mam podejrzenia, że używając tej sztuczki Servan-Schreiber chciał przedstawić przede wszystkim swój punkt widzenia. Z tego względu traktuję tą książkę jako manifest polityczny, narzędzie służące politykom do osiągania swoich celów.
Już w szkole podstawowej, „za komuny”, nauczano, że podstawową komórką partyjną jest rodzina. Po tytule wydanej w 1965 roku książki spodziewałem się podobnej narracji, sięgającej na gruncie afrykańskim poziomu plemienia. Przypuszczenie to okazało się chybione, choć i nie dalekie prawdy. Zajączkowski skupia uwagę na genezie współczesnej ideologii afrykańskiej, przebudzonej po okresie kolonialnym.
„Plemię, rasa, socjalizm” zaczyna się od porównania dwóch kolonializmów: francuskiego typu bezpośredniego i brytyjskiego, pośredniego. Te dwa sposoby administrowania posiadłościami kształtują dalsze procesy budowania lokalnej świadomości narodowej. W książce autor dokonuje analizy zawężając spektrum badań do dwóch krajów: Senegalu i Ghany, z nielicznymi wycieczkami do innych państw Afryki. Tytułowe plemię nie ma jednak wiele wspólnego z treścią książki - zagadnienie opisane jest z perspektywy intelektualnych elit, pisarzy i poetów. Zajączkowski nie dopuścił do głosu wodzów wioski, zakładając, że to elity niosą kaganek ideologicznej zmiany. Koncepcje afrykańskiej emancypacji ideologicznej i budzenia narodowej świadomości przedstawione są przez dzieła i przemówienia takich postaci jak Léopold Senghor, Cheikh Anta Diop, Amy Jacques Garvey czy William Du Bois - intelektualistów, którzy swoje wzniosłe idee wykuwali w dużej mierze poza Afryką, na emigracji. Książka jest właściwie esencją, zbiorem cytatów z najważniejszych ich publikacji, wzbogacona autorską analizą Zajączkowskiego.
Z zupełnie innej beczki - za natłok trudnego, wyszukanego słownictwa autorowi należy się wyróżnienie. Na pewno nie jest to literatura popularnonaukowa.
Henryka Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy” zna chyba większość z nas. Dwadzieścia lat przed wydaniem tej powieści Sienkiewicz podróżował po Afryce Wschodniej. „Listy z Afryki” są dziennikiem tej podróży. Jest rok 1890, autor „W pustyni i w puszczy” w towarzystwie hrabiego Jana Józefa Tyszkiewicza wsiada w Neapolu na statek, skąd przez Kanał Sueski płynie na Zanzibar. W tym czasie Zanzibar i Tanganika znajdują się w obrębie kolonii - Niemieckiej Afryki Wschodniej.
Mierząc dzisiejszymi standardami, była to wyprawa myśliwska, czyli safari. Panowie z Zanzibaru przedostają się do Bagamoyo, gdzie rozpoczynają piesze safari w niedalekie okolice z zorganizowaną przez siebie karawaną. Głównym celem wyprawy wydaje się być strzelanie do zwierząt, co najwyraźniej w tamtych czasach nie było niczym złym. Już wtedy jednak autor zauważa, że w miejscach najłatwiej myśliwym dostępnych niektóre gatunki zwierząt już nie występują (po czym strzela dla sportu do hipopotamów i krokodyli). Opisom przyrody i polowań akompaniują spostrzeżenia dotyczące misji cywilizacyjnej białego człowieka i związanego z nią paternalizmu.
W „Listach z Afryki” próżno szukać literackiego kunsztu trylogii, czy przygody „W pustyni i w puszczy”. Względem nich jest to bardzo sucha robota, wręcz zwykła relacja z Afryki, zapis jaki produkował wtedy zapewne każdy udający się w podobną podróż.
Podtytuł: Podróż z nomadami przez afrykańską sawannę. Nomadzi to pasterze Fulbe, do których autorka przyłączyła się w Mali podczas corocznego cyklu wypasu bydła. Jest rok 2013.
Anna Badkhen próbuje wtopić się w pasterską rodzinę, towarzyszyć jej codziennym sprawom i problemom. Trzeba przyznać, że jej się to udaje, chociaż zawsze w takich sytuacjach pozostaje się jednak kimś z zewnątrz. Stało się to być może możliwe również dlatego, że autorka nie prowadzi jakichś ukierunkowanych studiów nad życiem Fulbe. Jest to najzwyklejsza, ale bez pejoratywnych cech, chęć wtopienia się w lokalną społeczność. Bohaterami opowieści są członkowie rodziny Abla a sceną sawanna. Bez głębszych penetracji świata wierzeń, zwyczajów czy zewnętrznych cech etnograficznych książka staje się mglistym przekazem wrażeń i klimatycznych pejzaży. Fakty, szkiełko i oko badacza zastąpiła impresja i poezja. Nie jest to literatura dla każdego, nie każdy przyjmie bez uwag egzaltacje, takie jak choćby tą: „gdy głaszcze się krowę, pod dłonią pulsuje cała historia pasterskiej Afryki”. Nie jest to również książka z której można bezkrytycznie czerpać wiedzę (Sahara nie powstała dwa miliardy lat temu). Wędrówka z Ablem zadowoli natomiast marzycieli i wrażliwców.
Idi Amin na okładce i podtytuł „Rzecz o elitach afrykańskich” zapowiadają barwną lekturę, w której Aminowi będzie towarzyszył Bokassa, Mobutu, Taylor i być może kilku innych, mniej znanych wodzów. Pierwsze rozdziały systematyzują „rzecz”. Autor wykłada teorię sprawowania władzy z akademicką metodologią. Jest to fragment zaskakująco ciekawy, tym bardziej, że pomimo swojego wieku (książka została wydana w 1989 roku), wydaje się aktualny. Tytułowe elity to nie tylko te współczesne, ale również minione, z czasów kolonialnych i wcześniejszych.
W połowie lektury wiedziałem już, że choć książka leciwa to marketing pod koniec lat 80-tych ubiegłego stulecia zadbał o atrakcyjność tytułu. O manowcach i dyktatorach autor nie napisał prawie nic, nie tylko w pierwszej połowie, ale i w całej książce. Kolejne rozdziały Szczepański poświęca dalszej drobiazgowej analizie elit, ich funkcji w lokalnych społecznościach oraz rodzących się po epoce kolonialnej narodach. Dodatkowo autor uprawia wycieczki ideologiczne w stronę uzależnienia Afryki od pomocy zagranicznej i fatalnej interakcji cywilizacji zachodu z tą lokalną, afrykańską. Zwieńczeniem dzieła jest ujęcie zagadnienia w ramy marksizmu i recepta na wszelkie problemy - socjalizm.
Nieco zawiodłem się na tej książce, choć nadal można w niej znaleźć kilka ciekawych informacji.