Kondotier to najemnik. Najemniczy los Rafała Gan-Ganowicza był poniekąd dziełem przypadku, ucieczki z komunistycznej Polski przed służbami bezpieczeństwa połączonej z chęcią czynienia szkody systemowi totalitarnemu. „Kondotierów” Gan-Ganowicz rozpoczyna od opisu desperackiej ucieczki do Berlina Zachodniego, gdzie w obozie dla uchodźców naucza się „nienawiści do czerwonego”. Wkrótce autor zaciąga się do rebelianckiej armii Moise Czombego - przywódcy Katangi, efemerycznego państwa na południu dzisiejszej Demokratycznej Republiki Konga. Czombe walczy z rządem centralnym Patrice Lumumby - pierwszego premiera niepodległego Konga - który o pomoc w walce o utrzymanie Katangi zwrócił się do ZSRR. Dla Gan-Ganowicza jest to wystarczający powód, by „bić czerwonego”. Jest rok 1965.
Książka zawiera żołnierskie wspomnienia z walk w Kongo, życia najemnej braci, barwnie opisane sylwetki towarzyszy broni, których autor uznał za wyjątkowych. W drugiej części książki akcja przenosi się na podobną arenę walk do Jemenu. Worek przygód, rozlanej krwi, egzotyki i powielanych stereotypów, z którego można zaczerpnąć nieco przyjemności podczas lektury. Książka to jednak smutna i niebezpieczna, zwłaszcza w czasach budzących się upiorów. Przekonuje jak łatwo odczłowieczyć człowieka, dać się zbałamucić i wylądować w tej samej kloace totalitaryzmu, z którą się walczy.
Bezdech. Gorące powietrze tropików, przesiąknięte delikatnym aromatem dymu i tymi wszystkimi zapachami, dla których wracam do Afryki. Czas bezdechu to te kilka tygodni przed porą deszczową, gdy nie ma czym oddychać. Bezdech to również krótki moment czasu, zapowiadający coś niezwykłego, nowego, na co nie jesteśmy przygotowani.
Sudan Południowy odłączył się od Sudanu 9 lipca 2011 roku, po trwającej ponad dwadzieścia lat wojnie domowej. Tuż przed tą datą ten olbrzymi, największy wtedy afrykański kraj zatrzymał się w niedowierzeniu, że oto wydarza się ta chwila. Konrad Piskała w kilkudziesięciu migawkach odsłania nam ten stan. Zabiera nas w podróż przez Sudan, od Wadi Halfy na północy po Nimule na granicy z Ugandą. W każdym z tych kadrów spotykamy się z Sudanem, ludźmi, których autor spotyka na szlaku. Poznajemy ich spojrzenie na świat, problemy, historie, którymi chcą się podzielić. Trochę tutaj odkrywania aktualnego wtenczas problemu konfliktu pólnoc-południe a trochę zwykłej, rzetelnej reporterki. Taki sposób pisania nie jest niczym nowym, ale muszę przyznać, że lubię tak skonstruowany przekaz. Szkoda trochę, że autor brnie nieco w ślepe uliczki uogólnień, błędnie sugerując czytelnikowi, jakoby w całej Afryce to jest tak albo siak. Podobnie jest z Sudanem (...w Sudanie Południowym nikt nie przystraja domów kwiatami..., stwierdza, świeżo wjechawszy do tego kraju). Panie Konradzie, więcej dystansu. Do Afryki i do siebie ;)
Gdyby cała Afryka, jak jedna, zakasała rękawy, odłożyła na bok wewnętrzne waśnie i wzięła się do konstruktywnej roboty... Rozwinięty przeze mnie tytuł w skrócie tłumaczy, co znajdziemy w tej książce. Kapuściński miał szczęście doświadczać Czarnego Lądu w okresie zmiany, wycofywaniu się kolonializmu, zaczątków kształtowania myśli narodowej i państwowości. Z zawartych w książce tekstów wynika, że był to okres bardzo ciekawy, ale przede wszystkim podszyty optymizmem. W Afryce było w owym czasie wielu rodzimych przywódców i ojców wzniosłych myśli, którzy znali receptę na sukces i zjednoczenie. Były to czasy, w których każdy przywódca polityczny wiedział, co trzeba zrobić, by było dobrze. Mamy zatem między innymi Tanganikę Juliusa Nyerere, Kenię Jomo Kenyatty i cały garnitur osobowości na konferencji założycielskiej Organizacji Jedności Afrykańskiej. Z drugiej strony książka zawiera kilka tekstów opisujących problemy związane z ówczesną ostatnią jak mogłoby się wydawać opoką kolonializmu - poświęconych Republice Południowej Afryki i Algierii - oraz zapowiedź nadchodzących problemów raczkującej wolności w postaci pierwszych zamachów stanu.
„Gdyby cała Afryka...” zawiera publikacje Kapuścińskiego, które starszym czytelnikom mogą wydać sie znajome. Część z nich była bowiem publikowana w tygodniku „Polityka”, a niektóre rozdziały znalazły się również w „Wojnie futbolowej” i „Hebanie” tego samego autora.
Nelio - dziesięcioletni, bezdomny chłopak umiera. Zanim jednak to się stanie, Jose Antonio Maria Vaz wysłucha historii jego krótkiego życia, który ten mu opowie konając na dachu piekarni. Jose poświęca swoje ułożone życie i stabilną pracę piekarza na przelanie tej opowieści na papier.
Nelio umiera dziewięć dni, każdego wieczora Jose dogląda chłopca, który obdarza go kolejną częścią swojej historii. Dziewięć dni, czyli tyle, ile rozdziałów ma książka. Mozambik, który jest sceną opowieści trawi w tym czasie wojna domowa (jest to historia fikcyjna, całkowicie wymyślona przez szwedzkiego pisarza). Wojna, która w Maputo wydaje się odległa, wydarza się gdzieś w interiorze a której świadectwo dają historie takich ludzi, jak Nelio. Jego dzieciństwo skończyło się wraz z zagładą wioski, w której mieszkał, z której cudem uchodzi z życiem. Od tej pory nie miał już domu a jego życie stało się wędrówką, którą zakończył na dachu piekarni Dony Esmeraldy.
Książka jest ponura, ciemna, mało w niej słońca. Zwłaszcza Maputo Henning Mankell przedstawił w posępnych kolorach. Czyta się ją jednak dobrze, autorowi udało się nie przebrać miarki (vide Jean Hatzfeld i jego książki o Rwandzie). Nieco krytyki należy się autorowi jedynie za trochę niewiarygodne sylwetki postaci, które stworzył - Nelio jest za dojrzały, jak na dziesięciolatka a Jose za elokwentny, jak na piekarza.
Tłusta księga wydana przez Pracownię Zagadnień Społecznych i Kulturalnych Afryki Współczesnej Polskiej Akademii Nauk. Jej podtytuł brzmi: „Problemy integracji państwowej, narodowej i panafrykańskiej”. Ciężki kaliber, w dodatku z końca lat siedemdziesiątych (co zaznaczam z uwagi na współczesność tematu).
„Afryka naszych czasów” jest zbiorem prac akademickich, które wydano na papierze prawdopodobnie głównie po to, by autorom łatwiej było wspiąć się o stopień wyżej w naukowej hierarchii. To dość specyficzna literatura, nie nadająca się do lektury w żadnej akceptowalnej przeze mnie formie. Być może tego typu wydawnictwa są mile widziane wśród hermetycznego środowiska uniwersyteckich mądrali, ale przeciętny śmiertelnik powinien trzymać się od nich z daleka. Książka jest dowodem prawdziwości zasłyszanego kiedyś twierdzenia, że aby napisać o czymś mądrze wystarczy zrobić to w sposób niezrozumiały.
Byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie wymienił dwóch rozdziałów, które pozytywnie wyróżniają się na tle naukowego bełkotu. Pierwszy, autorstwa Zygmunta Komorowskiego, opisujący stosunki etniczne zachodniej części Sahary oraz drugi, Ryszarda Dobrowolskiego, pod tytułem Państwowość Liberii a procesy integracji narodowej (dotyczący wczesnego okresu kształtowania się tego państwa). Na opisywanie pozostałych rozdziałów szkoda internetowych bitów, chyba, że ktoś chce je wykorzystać w cytatach do jeszcze „mądrzejszych” książek.