„Antylopa szuka myśliwego” to kolejny zbiór opowiadań Albińskiego, wpisujący się w klimat i tematykę poprzednich książek tego autora. Ci, którym przypadły one do gustu nie powinni poczuć rozczarowania po lekturze i tej książki. Jeśli jednak było inaczej, „Antylopa szuka myśliwego” nie będzie powodem do zmiany opinii.
Książka zawiera sześć opowiadań. Część z nich osadzona jest w konkretnych miejscach, w innych autor zdecydował się na fikcyjne nazwy państw i miejsc - nieco dziwny zabieg, gdyż nawiązania do rzeczywistości są aż nadto wyraźne (np. w opowiadaniu „Kto z państwa popełnił ludobójstwo?”).
W każdym z sześciu krótkich utworów Albiński opowiada epizod z losu człowieka, zwykle z zewnątrz, uwikłanego w afrykańską rzeczywistość. Z opowiadań wieje chłodem, dekadencją i rezygnacją. Być może jest to przesadna negacja stereotypów, pstryczek w nos piewcom roztańczonej Afryki i biednych, ale szczęśliwych Afrykanów. Ani jedno, ani drugie wynaturzenie mi nie odpowiada. Ponadto, opowiadania o chwytliwych tytułach opowiadają moim zdaniem o niczym albo nieudanie poruszają rzeczy ważne.
Czekam na lepszą książkę Albińskiego.
„Afryka od wewnątrz” to jedna z obszerniejszych książek, z jaką ostatnimi czasy miałem do czynienia. Prawie tysiąc sto stron drobnego druku potraktowałem jako wyzwanie i gdyby nie recenzencki „obowiązek” zapewne oddałbym komuś tą książkę lub odłożył na półkę do czasu półrocznej podróży do Afryki (na razie nie mam takiej w planach).
W gruncie rzeczy nie jest to jednak książka zła, lecz przeterminowana. Jednorazowa dawka zdezaktualizowanych, pochodzących z początku lat 50-tych informacji jest po prostu za duża. Sięgając po „Afrykę od wewnątrz” od czasu do czasu lub przerywając lekturę innymi książkami można by pewnie podnieść jej subiektywną wartość.
John Gunther podjął się zadania opisania całego kontynentu, widzianego na własne oczy, jak wskazuje tytuł - od wewnątrz. Rzeczywiście, olbrzymia część dzieła to bezpośrednie reportaże z podróży, historie zasłyszane na miejscu, opowiedziane przez spotkanych na miejscu ludzi.
Być może z powodów językowych, autor dużo więcej miejsca poświęca krajom strefy wpływów brytyjskich, a mniej krajom frankofońskim i koloniom portugalskim. Niestety, autor był bardzo wygodny i podróżował głównie samolotem, pomiędzy dużymi miastami, nie zbaczając z głównego szlaku i właściwie nie wychodząc poza „biały świat” czasów kolonialnych. Gunther spotyka się niemal wyłącznie z białymi ludźmi, opowiada ich historie i problemy. Trzeba jednak pamiętać, że są to czasy, w których nikt nie wierzył w rychły koniec ery kolonialnej. Nikt wtedy jeszcze nie słyszał o Kadafim i Nyerere.
Poza wspomnianym wcześniej rozmiarem dzieła, mankamentem książki jest moim zdaniem również przypadkowość, wynikająca być może z chęci opisania Afryki w jak najszerszej całości. „Afryka od wewnątrz” to przepastny wór historii, spotkań z ludźmi i reporterskich spostrzeżeń, który trudno jest dzisiaj udźwignąć.
„Przygody Tomka Sawyera” to książka Marka Twaina, którą wielu miłośników przygód zna z lat swojej młodości. „Monolog króla Leopolda” to utwór zupełnie inny. Trudno go zresztą nazwać książką, gdyż jest to zaledwie trzydziestostronicowy pamflet.
Twain napisał „Monolog” w 1907 roku pod wpływem E.D. Morela - brytyjskiego dziennikarza i polityka, znanego z demaskowania poczynań belgijskiego króla w Kongo. Król Leopold II prowadzi w nim wewnętrzny dialog utyskując na przeszkadzających mu w kongijskich sprawach. W „Monologu króla Leopolda” nie ma nowych faktów, jest to utwór z zamiaru propagandowy, mający otworzyć oczy niedowiarkom.
Lektura tego krótkiego tekstu może być niezłym uzupełnieniem innych, obszerniejszych opracowań na temat Wolnego Państwa Kongo. Sama w sobie, wyjęta z kontekstu będzie raczej zmarnowanym czasem.
Przez Afrykę podróżowano już na wiele sposobów i trudno dzisiaj trafić na ślad czegoś odkrywczego (nie uwzględniam tutaj podróży typu „hulajnogą przez Afrykę”). Raz na jakiś czas z morza banału wyłania się coś rzeczywiście wyjątkowego. Podróż na wielbłądach przez całą Saharę z zachodu na wschód jest takim wyjątkiem.
Michael Asher obycie z wielbłądami i życiem nomady zdobywał w Sudanie. Tutaj zrodziła się jego fascynacja pustynią, tutaj powstał pomysł podróży i tutaj spotkał kobietę, z którą wybrał się w tą podróż.
Wyprawa rozpoczyna się w roku 1986 w Mauretanii. Szlak przez Saharę wiedzie przez Szinkit (Chinguetti), Timbuktu, Agadez, Bilmę, Nguigmi, Ati, Al-Faszir, Dongolę by po dwustu siedemdziesięciu jeden dniach zakończyć się w Asuanie. Książka opisuje tą podróż - żmudne pokonywanie kolejnych etapów, różne oblicza pustyni, zwyczaje zamieszkujących ją ludzi, sylwetki przewodników oraz walkę z samym sobą.
Autor wyraźnie idealizuje pustynne życie a wybrany przez niego sposób podróżowania uważa za jedynie właściwy. Monopol sposobu podróży nieco drażni. Po lekturze fragmentów „Pustynnej miłości”, w których autor opisuje spotkania z innymi turystami, można dojść do wniosku, że jego zdaniem lepiej siedzieć w domu i oglądać telewizor, niż pojechać na wycieczkę inną niż pieszą. Moim zdaniem Asher dopuścił się grzechu zarozumiałości.
Delikatny przytyk należy się również polskiemu tłumaczeniu książki, autorstwa Joanny Pierzchały. O ile nazwa Szinkit jest poprawna (choć wielbłąda z rzędem temu, kto zgadnie za pierwszym razem, jakie to miasto) to już ukijja i Mejk moim zdaniem takie nie są - ukijja to nazwa waluty Mauretanii a Mejk jest spolszczeniem angielskiego imienia Mike.
Zawiłości językowe ani zadarty do góry nos autora nie przeszkadzają jednak zbytnio w lekturze. To dobra, nietuzinkowa książka o pustyni.
Emil Ludwig, autor okresu międzywojennego, specjalizował się w pisaniu fabularyzowanych biografii słynnych ludzi. „Nil” to książka napisana w podobnej konwencji - by w niej się zmieścić, Ludwig spersonifikował rzekę. W dwóch tomach, na niemal siedmiuset stronach autor opowiada losy toczonych rzeką wód - od jej źródeł w Jeziorze Wiktorii aż do ujścia do Morza Śródziemnego.
Gdyby to była książka jedynie hydrologiczna, nie spuchłaby do dwóch tomów. Ludwig związał losy rzeki z historią i opisem ziem, które zawdzięczają Nilowi swój byt. Przyroda i historia stanowią tu jedną całość. Warstwy te przeplatają się całkiem ładnie w pierwszym tomie, który opisuje odcinek rzeki od źródeł do granicy z Egiptem. Tom drugi jest już raczej skrótową historią samego Egiptu, Nil pojawia się w nim jak postać drugoplanowa, raz na jakiś czas, nieco sztucznie podtrzymując biograficzną konwencję książki.
Biografia rzeki pióra Emila Ludwiga jest moim zdaniem słaba i przegrywa z innymi książkami, które lepiej opisują zarówno historię, jak i sam Nil. Mocniejszą (ale nie mocną) stroną książki jest jej warstwa historyczna - zwięzła i przystępnie podana. Opisy głównego bohatera - Nilu - nie przypadły mi jednak do gustu, uważam je za nietrafione i nudne. Autor przesadził w lirycznych porównaniach płynącej wody do losów człowieka.