„Biel” to książka sentymentalna, zarówno dla autora, jak i dla mnie. Książka nawiązuje bowiem do „Chwili przed zmierzchem” - pierwszej podróżniczej książki Kydryńskiego - ważnej dla mnie, gdyż była to książka, która otworzyła moje oczy na podróżniczy świat. „Biel” nie jest rozwinięciem czy kontynuacją wspomnianej książki, w niektórych rozdziałach sięga tylko po zapisane w niej chwile dodając coś nowego, opowiadając o nich w inny sposób. W dużej mierze są to jednak nawiązania nowe, dotyczące innych podróży. „Biel” to również zupełnie inny format, bardziej album fotograficzny niż literatura faktu. Wydany na lśniącym, twardym papierze przeplata całostronicowe zdjęcia uzupełniającymi je opowieściami. Autor we wstępie zaznacza, że nie jest tak dobrym pisarzem jak inni i dlatego postanowił skupić się na aparacie fotograficznym a nie na piórze. Choć w tym ostatnim Kydryński ułomkiem nie jest, przedstawianie świata na małym fragmencie światłoczułej kliszy wychodzi mu bardzo dobrze. Przyzwyczajeni do fotograficznego stylu Marcina Kydryńskiego nie będą zawiedzeni. Szkoda tylko, że podpisy do zdjęć nie znalazły się w wygodniejszym miejscu niż indeks na końcu albumu, który w dodatku bez lupy przeczytać trudno.
Skoro autor sam wskazał na słowo pisane jako ułomne względem obrazu śmiało mogę dopisać nieco krytyki. Nieuchronnie będzie to porównanie do „Chwili przed zmierzchem”, która wydaje mi się bardziej rześka i przygodowa. „Biel” jest mniej autentyczna, dużo więcej w niej filozofujących przemyśleń i nieśmiałego narcyzmu. Jak na album są to drugorzędne, małe niedogodności. Warto po niego sięgnąć.
Polskie tłumaczenie - „Starożytny Egipt Anatomia cywilizacji”.
Obszerne dzieło naukowe (nie mylić z popularnonaukowym) opisujące egipską cywilizację, jak wskazywałby tytuł, w sposób anatomiczny, opisujący jej strukturę, funkcjonowanie i rozwój. Autor oparł swoją pracę w przytłaczającej mierze na klasycznej archeologii, opisując cywilizację poprzez archeologiczne wykopaliska i zabytki starożytności, które przetrwały do naszych czasów. W Anatomii Cywilizacji znajdziemy dużo opisów budynków i architektury, czasami tylko uzupełnionych o starożytne słowo pisane. Moim zdaniem opisów jest tych trochę za dużo, przygodny egiptolog może utonąć w szczegółach i nie zauważyć ogólnego obrazu. Relacja pomiędzy organizacją przestrzenną starożytnego Egiptu a tymi, którzy tą przestrzeń organizowali i z nią obcowali jest mglista. Tego wydaje mi się brakuje tej książce najbardziej, choć trzeba zaznaczyć, że oceniam ją okiem niespecjalisty. Gdzieniegdzie z treści książki przenikają promyki podsumowujące sposób funkcjonowania egipskiego społeczeństwa, relacji pomiędzy poszczególnymi jego warstwami czy stosunku do religii. Dobre, o ile nie najlepsze fragmenty, to wstępy do poszczególnych rozdziałów. Kemp przekonująco tłumaczy w nich uniwersalne mechanizmy funkcjonowania cywilizacji, sięgając nawet do czasów nam współczesnych (trafnie moim zdaniem stawia tezę, że są one zasadniczo takie same teraz, jak i tysiące lat temu).
Ebola natchnęła do posłużenia się piórem niejednego autora, mało jest jednak książek napisanych w wyniku bezpośrednich doświadczeń. Paul Farmer należy do grona fachowców, którzy znajdowali się blisko frontu walki z wirusem podczas epidemii Eboli w Afryce Zachodniej w latach 2013-2016. Książkę rozpoczyna szczegółowy scenariusz epidemii zaczynający się od pacjenta zero w Meliandou w Gwinei i odpowiedzi na pytanie: dlaczego służby medyczne i agencje rządowe tak późno zaczęły bić na alarm (autor podaje gotową odpowiedź: „medyczna pustynia” - medical desert). Ciekawym motywem pojawiającym się w tym i kolejnych rozdziałach są namacalne historie osób, które poznajemy nie tylko w kontekście Eboli, ale są też opowieściami o ich ludzkiej historii, o dojrzewaniu i wojnie.
I na tym można by poprzestać. Paul Farmer niewątpliwie posiadł dar obfitego pisania, ale o co w tym wszystkim chodzi trudno pojąć. Z pozoru niezbyt skomplikowanego tematu autor utkał niezwykle poplątany i niezrozumiały obraz. Kolaż wątków i tematów zasłania przekaz, którym Paul Farmer chciał podzielić się z czytelnikami. Z chaosu przeziera jednak manifest polityczny, w którym Europa i Ameryka są diabłem wcielonym, duetem odpowiedzialnym za całe zło tego świata. Ich tworem są nawet... afrykańskie plemiona, które teraz muszą między sobą wojować. Generalnie wszystko w Afryce jest źle zorganizowane (za co oczywiście odpowiada społeczność międzynarodowa). Na ten problem autor ma prostą receptę: wystarczy zbudować szpitale, drogi, zlikwidować korupcję oraz zapewnić całemu społeczeństwu opiekę zdrowotną i godziwe zarobki. To tyle w wielkim skrócie i może książkę warto byłoby przeczytać, gdyby nie jej przepastna objętość. Szkoda czasu.
Somalia jest wyjątkiem na skalę nie tylko Afryki, ale i całego kontynentu. O tym, jak się zwykło o tym kraju mówić, upadłym kraju nie wspominają już nawet mainstreamowe media, choć wydarzenia z tego zakątku Rogu Afryki nie ustępują dramaturgii innym. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego wydawałoby się jednolity pod niemal każdym względem naród od dziesięcioleci dzielą krwawe waśnie? Książka Al J. Ventera jest obietnicą odpowiedzi na te pytania.
Początek książki podsyca te obietnice, które niestety niebawem okazują się czcze. Dużo powtarzających się tez i znaków zapytania, powierzchowne teksty bez próby analizy przyczyn wypełniają kilka pierwszych rozdziałów. Brakuje nawet rzetelnego przedstawienia Somalii, jako takiej - nie znajdziemy tu prawie nic o etnicznych, religijnych, czy też klanowych podziałach Somalii.
Autor był w Somalii kilkukrotnie, przed i po 1993, o czym kilkukrotnie przypomina, stawiając innych autorów piszących o Somalii w swoim eksperckim cieniu. Niczego świeżego ten ekspertyzm jednak nie wnosi a spojrzenie na Somalię nie odbiega znacznie od kanapowego teleoglądacza. Biadolenie, jak to w Somalii jest źle, podobnej treści narzekania znajomego pilota z RPA, problemy z piractwem, bazy Al-Shabaab w Puntlandzie. Karuzela problemów i tylko Al-Shabaab przedstawiony jest jako dobrze zorganizowana, sprawnie działająca grupa. Niedaleko tej książce do tabloidu.
Atrakcyjna okładka i intrygujący tytuł nie zapowiada specjalistycznej lektury, adresowanej przede wszystkim do miłośników militariów i wojennego rzemiosła. Czym są właściwie brown waters? Eksperci odgadną to od razu - brown waters (w odróżnieniu od blue waters) to wody śródlądowe - rzeki i jeziora. Książka opisuje możliwości techniczne, strategie i taktyki Portugalczyków związane z tłumieniem ruchów narodowowyzwoleńczych w afrykańskich koloniach - Gwinei-Bissau, Angoli i Mozambiku. Nie traktuje jednak tego tematu całościowo, lecz wyłącznie w aspekcie działań na rzekach i akwenach śródlądowych.
John P. Cann po przedstawieniu ogólnej sytuacji geopolitycznej i lokalnej w koloniach inwentaryzuje stan portugalskich sił zbrojnych w przeddzień rodzącego się zagrożenia. W następnych rozdziałach poznajemy podjęte przez portugalską marynarkę wojenną działania, użyte środki i ich skutki. Autor czyni to bardzo skrupulatnie, wymieniając poszczególne typy jednostek pływających, ich uzbrojenie, skład i liczebność żołnierzy. Afryka występuje wyłącznie w roli areny działań wojennych, istotne jest ukształtowanie terenu, możliwości aprowizacji i komunikacji a ludzie są albo przeciwnikami, albo sojusznikami służącymi do osiągnięcia celu.