Nie wiem, co z tą książką jest nie tak. Może balansujące na krawędzi dobrego smaku opisy mordowania i gwałcenia? Może przerysowane, sztuczne postaci, które nie pasują do konwencji książki, opartej o prawdziwe zdarzenia w Rwandzie z okolic 1994 roku? A może zwykły brak talentu pisarskiego? Coś w tym tekście nie zagrało i zamiast potencjalnie świetnej lektury z trudem brnąłem przez kolejne strony książki.
„Niedziela na basenie w Kigali” jest historią, która rozegrała się rzekomo naprawdę, w obliczu i w trakcie ludobójstwa Tutsi dokonanej przez Hutu. Gil Courtemanche przedstawia Kigali i Rwandę w nad wyraz posępnych barwach, gdzie dominuje przemoc i wirus HIV. Autor nie pozostawia wątpliwości, że kraj ogarnęła rzeź, obrazowo i ze szczegółami odsłaniając detale. Większość akcji rozgrywa się w słynnym skąd inąd (np. z filmu „Hotel Ruanda”) Hotelu Mille-Collines, gdzie mieszka główny bohater i gdzie zakochuje się w lokalnej kobiecie. Zarówno te, jak i inne sylwetki wydają się nienaturalne, co szczególnie uderza w przypominających monologi wypowiedziach.
Książka spodoba się pewnie miłośnikom filmów z gatunku slasher. Pozostałym odradzam - jest wiele lepszych książek, tym bardziej, że w „Niedzieli na basenie w Kigali” brakuje szerszego spojrzenia na problem i historię konfliktu.
Ishmael Beah urodził się w 1980 roku w małej wiosce na południu Sierra Leone. W wieku trzynastu lat w świat jego dzieciństwa wtargnęła wojna. Wioskę zniszczyli rebelianci RUF (Zjednoczony Front Rewolucyjny), on sam wraz z grupą podobnych sobie nastolatków uciekł do lasu, gdzie został przechwycony przez żołnierzy armii rządowej. Stał się dzieckiem-żołnierzem.
Książkę „Było minęło” autor napisał już jako dorosły człowiek. Opisał w niej swoją historię, od czasów, gdy konflikt wydawał się dalekim, obcym echem, poprzez okrucieństwa wojny aż do wyjazdu do Stanów Zjednocznonych, gdzie znalazł swój drugi dom. Historia napisana nieźle, jak na debiut kogoś, kto nigdy wcześniej nie miał do czynienia z pisaniem. Wciągająca i poruszająca. Jest to też w pewnym sensie unikat, gdyż mamy do czynienia z relacją z pierwszej ręki.
W beczce z miodem znalazła się jednak łyżka dziegciu - krytycy doszukali się faktów, które podważają wiarygodność autora (np. rok, w którym została zniszczona jego rodzinna wioska - autor podaje, że był to 1993, podczas gdy świadkowie mówią o roku 1995). Zachęcam jednak do lektury. „Krwawy diament” (film Edwarda Zwicka z Leonardo DiCaprio) też nie jest do końca prawdziwy a jednak warto go obejrzeć.
Afryka przed przybyciem białego człowieka wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj. Przed końcem XIX wieku, gdy na dobre dokonał się podział terytorium Afryki pomiędzy mocarstwa a koloniści zaczęli wprowadzać swoje zasady, lokalne społeczności rządziły się swoimi, rodzimymi prawami. Miejsce obalonego ustroju plemiennego zajęło nieznane wcześniej pojęcie narodu, tworząc niebezpieczne luki. Właśnie tej pustce, niedopasowaniu lokalnych tradycji do narzuconych z zewnątrz reguł przygląda się Colin Turnbull w swojej książce. Trzeba jednocześnie zaznaczyć, że książka została wydana po raz pierwszy w 1962 roku, a więc w czasie, gdy Afryka uzyskiwała niepodległość.
Spojrzenie autora na problem jest wyraźnie subiektywne, obciążające kolonizatorów, a zwłaszcza misjonarzy. Colin Turnbull używa w tym celu osobistych doświadczeń z Afryki, głównie z terenu byłego Konga Belgijskiego. Tytułowy samotny Afrykanin to człowiek, który porzucił tryb życia przodków, ale nie nauczył się jeszcze żyć w urządzonym na nowo świecie.
Jak twierdzi autor, celem książki nie było jednak zajęcie jednoznacznego stanowiska, lecz zabranie głosu w dyskusji i pobudzenie do myślenia. Szkoda, że jego głos można dzisiaj znaleźć tylko w antykwariacie.
Lata 60-te w jakimś nienazwanym afrykańskim kraju (z kontekstu można się domyślić, że chodzi o Nigerię). Do miasteczka, w którym mieszka główny bohater powieści - Odili - przyjeżdża Wódz Nanga. Obecnie minister i wielki polityk, kiedyś nauczyciel Odiliego, Wódz Nanga prowadzi wiec wyborczy, podczas którego dochodzi do spotkania i odgrzania starej znajomości. Spotkanie to staje się zarzewiem barwnego splotu wydarzeń, w którym niczym w krzywym zwierciadle Chinua Achebe obnaża nieudolność, korupcję i nadużywanie władzy (czas pokazał, że zwierciadło to nie było wcale takie krzywe). Relacja obu panów, Odiego i Nangi, przechodzi ewolucję, w trakcie której wplątana zostaje również płeć piękna, dzięki czemu powieść zyskuje smaku. Co z tego wynikło niech będzie na razie tajemnicą i zachętą do sięgnięcia po tą książkę.
Tak się składa, że znakomita większość książek o Afryce nie została napisana przez Afrykanów. Te jednak, które wyszły spod pióra rodzimych autorów, są wyjątkowe. „Piękna Ihuoma” jest tego kolejnym dowodem.
Elechi Amadi, pisarz wywodzący się z południowo-wschodniej Nigerii, napisał powieść, w której dramatyczne losy bohaterów w urzekający sposób przedstawione są na tle nigeryjskiej wsi. Wsi nie tkniętej palcem cywilizacji zachodu, zaszytej gdzieś w buszu, pełnej przesądów, wierzeń w bogów i przodków.
Główną bohaterką jest tytułowa Ihuoma - nie tylko piękna, lecz również obdarzona cechami czyniącymi z niej kobietę niemal idealną. Dramat powieści zasadza się na relacjach wiążących Ihuomę z mieszkańcami wioski, które skupiają się na drugiej ważnej postaci powieści - młodym chłopaku, zakochanym w Ihuomie po uszy. Wynikłe z tego zwroty akcji dorównują fabule niejednego serialu brazylijskiego, a finał nawet je przerasta.
Nie wszystkim może jednak odpowiadać w ten sposób podana proza. Początek lektury zmusza zaś do wytężenia uwagi i zrozumienia o co tutaj chodzi. Bez względu na to „Piękną Ihuomę” zaliczam do mojego kanonu literatury afrykańskiej.