Jest rok 1997. John Burnett, umiarkowany awanturnik i łowca przygód zawija swoim jachtem do kenijskiego portu w Mombasie. W przypływie potrzeby zmian po rozstaniu z partnerką, natrafia na ogłoszenie Światowego Programu Żywnościowego (WFP - World Food Programme). W tym czasie, południowa Somalia po nadzwyczaj intensywnych deszczach znalazła się pod wodą. Jedyną drogą niesienia pomocy był transport rozlewiskami rzek. Brunett, obeznany z żeglugą i nawigacją podejmuje wyzwanie, nie wiedząc, właściwie w co się angażuje.
Co się będzie działo dalej określają pierwsze dni po wylądowaniu w Kismayo. Ktoś ostrzeliwuje lotnisko, ochroniarze budynku WFP zabijają matkę z dzieckiem, na rogatkach miasta drogę blokują uzbrojone w kałasznikowy dzieci-żołnierze. W atmosferze ciągłego zagrożenia i niepewności autor ma zorganizować bazę w porcie Kismayo. Ponadto, okazuje się, że rzeka, którą miał nieść pomoc, w ogóle nie przepływa przez miasto i trzeba doń dojechać przez tereny kontrolowane przez zwaśnione klany. Nie będę zdradzał dalszego przebiegu wydarzeń, by nie psuć lektury. Tym bardziej, że są to autentyczne doświadczenia, które autor przeżył na własnej skórze. Sporą dawkę wrażeń uzupełniają informacje zza kulis tego typu operacji, które bywają różne od oficjalnych, które znamy z mediów.
Ładnie wydana, bogata w ilustracje książka zwiastuje dobrą lekturę. Tani, sięgający do stereotypów tytuł, narzucili być może specjaliści od marketingu (złe wiadomości sprzedają się najlepiej), zajrzyjmy zatem do środka. Niestety, środek jest dużo gorszy niż okładka. Afryka widziana oczami autora rzeczywiście jest „mroczna”. Olszewski przedstawia Afrykę za pomocą zlepka ciekawostek, dotykających głównie rzeczy złych, niesamowitych i niebezpiecznych. Gdyby taką samą miarą zmierzyć Polskę, okazało by się, że to kraj pijaków i złodziei. Ponadto nie czyta się tego dobrze - tematy zmieniają się z paragrafu na paragraf, tylko umownie łącząc się z samą podróżą (o której w książce mało). Pisząc w ten sposób autor sam znalazł się po ciemnej stronie, gdyż moim zdaniem jest to lektura więcej niż przeciętna, bliższa tabloidowi, niż książce. Ocenę ratuje trochę praca grafików, którzy nadali jej atrakcyjny wygląd.
Na koniec warto zacytować słowa autora ze strony 322: „To, że „Białasów” nie lubi się jak Afryka długa i szeroka, można wyczuć na każdym kroku”. Czy tak jest rzeczywiście? Polecam, by każdy sprawdził to sam.
Napisana w języku angielskim książka opisuje największą pustynię świata - Saharę. Jest to bardzo szeroko nakreślony obraz, zdefiniowany podtytułem „The life of the great desert” (Życie wielkiej pustyni). W pierwszej z dwóch części książki autor przedstawia Saharę - dlaczego i kiedy powstała, jak kształtuje ją piasek i woda, jakie wyróżniają ją formy geologiczne. Druga, równie ciekawa część, poświęcona jest ludom, którzy zamieszkują samą Saharę - Maurom, Chaamba, Tuaregom i Tubu. Krótko przedstawieni są również główni interesanci handlu transsaharyjskiego, czyli ludy zamieszkujące region Sahelu na południe od Sahary.
Jest to bez wątpienia jeden z obszerniejszych portretów Sahary, z jakimi się spotkałem.
Marq de Villiers napisał książkę popularno-naukową, z akcentem na „popularną”. Zbyt mocno epatuje on bowiem dramatyzmem. Sahara jest groźna, ale nie sądzę, że aż tak, jak przedstawia to de Villiers. Niczego to jednak książce nie ujmuje i można ją polecić każdemu, którego ciekawość pustyni sięga trochę dalej niż pocztówka z wielbłądem.
Muszę przyznać, że po „Mauretanię” sięgnąłem z uprzedzeniem. Zbyt wiele przeczytałem książek napisanych w latach siedemdziesiątych, które okazały się słabe, powierzchowne, bądź po prostu nudne. Książka Anny Kowalskiej-Lewickiej jest inna. Jest po prostu dobra.
Autorka, wraz z mężem, wyrusza samochodem terenowym z Dakaru w roku 1968. Celem podróży jest Nawakszut i oazy Adraru na północy. Trzeba tutaj zaznaczyć, że w ówczesnej Mauretanii nie było dróg asfaltowych a cały kraj zamieszkiwało trochę ponad milion ludzi. Szybko się okazuje, że sama podróż nie jest głównym tematem książki. To, czym moim zdaniem autorka zasłużyła sobie na uznanie, jest świetny opis klas i stosunków społecznych, które częściowo przeszły już do historii. Dobrym przykładek jest na przykład klasa rybaków morskich Imragen, których wtedy było zaledwie kilkaset, a których dzisiaj zapewne już nie ma. Opis społeczeństwa uzupełniają informacje o historii tej części Afryki, jej przyrodzie i gospodarce Mauretanii. Lektura obowiązkowa dla każdego, kto do Mauretanii się wybiera.
„Spotkanie z Ghaną”, czyli podtytuł, dosyć dobrze definiuje tematykę książki. Autor „spotkał” się z tym krajem na początku lat sześćdziesiątych, czyli zaraz po uzyskaniu przez Ghanę niepodległości (1957 r.) i właśnie ten okres książka opisuje. W dwunastu rozdziałach - z których każdy nosi nazwę kolejnego miesiąca, od stycznia do grudnia - Śliwka-Szczerbiec przedstawia Ghanę, jako kraj przemian. Zmian związanych z cyklem pór roku, zmieniającymi się wartościami i transformacją polityczną od zależności kolonialnej do niepodległej Ghany. Główny wątek dopełniają informacje natury ogólnej, które autor postanowił przedstawić polskiemu czytelnikowi lat sześćdziesiątych.
Informacje odległe historyczne, opisy ghanijskiego społeczeństwa i wierzeń są ciekawe. Autor nie ustrzegł się jednak od politycznego pozytywizmu, którym zresztą dał się już poznać w kilku innych książkach jego autorstwa (np. „Świt nad Nigrem”). Gdyby okroić książkę o dawno przeterminowane elementy, byłaby znacznie strawniejsza.