Tunezja z plecakiem 2005

Notatnik

Sprzedawcy jaśminu Amerykańska gościnność Restauracja Rowerem na diuny Włoska gościnność Komu kebab? Francuska gościnność Człowiek to nie wielbłąd

Sprzedawcy jaśminu

Wieczorem upał dnia ustępuję chłodu nocy. Na wąskie uliczki bazarów, gdzie ludzie przechadzają się już bardziej dla przyjemności niż interesów, wkraczają wtedy sprzedawcy jaśminu. Niewielkie pęczki białych, jeszcze nie do końca rozwiniętych kwiatków, noszą podobnie kelnerom, ułożone jeden przy drugim, na tacach.
Jaśmin kupują niemal wyłącznie mężczyźni, o tej porze zresztą, kobiet na ulicy jest wyraźnie mniej. Najczęściej obracają nim w ręku podnosząc od czasu do czasu do nosa, by delektować się słodkim zapachem. Często również, pęczek jaśminu można zobaczyć wetknięty za uchem, tak jak u nas "fachowcy" robią to z papierosem.
Zanurzony o tej porze w tłum, niejednokrotnie byłem obdarzany tym kwieciem. Ot tak, po prostu. Mijany człowiek wyciąga dłoń z jaśminem. Uśmiecha się. Idzie dalej.
Tymczasem nadjeżdża autobus z turystami. Wysiadają niepewnie z przednich drzwi, oglądając się za opiekunem grupy. Małe plecaki, które jak nazwa wskazuje nosi się na plecach, mają założone z przodu, dla pewności przyciśnięte do ciała ręką - druga spoczywa na małej kamerze bądź aparacie, kontrolując obecność tego zapewne niedawno zakupionego cudu techniki. Obok, miejscowy wącha kwiatki i się przygląda.

Amerykańska gościnność

Wyglądał na trochę zagubionego, spotkałem go na przystanku minibusów w Douz, gdy rozglądał się niepewnie na boki, nie wiedząc, w którą stronę pójść. Równie niepewnie odpowiedział, gdy go zapytałem, skąd jest. Amerykanin. W dobie dzisiejszej propagandy, jaką jesteśmy karmieni w mediach, wypowiedział te słowo niczym kibic wrogiej drużyny w lokalu pełnym podpitych szalikowców.
Poszliśmy na kemping. Nim jednak dotarliśmy na miejsce, Amerykanin (nie pamiętam jego imienia) skręcił w stronę kafejki internetowej. Tymczasem dotarłem na miejsce. Pod ścianą uplecionego z zarośli ogrodzenia stało kilka rozpadających się, drewnianych prycz, przykrytych mocno potarganymi materacami z gąbki. Wybrałem najbardziej kompletny zestaw, rzuciłem nań plecak i poszedłem z powrotem do miasteczka.
Wróciłem po kilku godzinach, oświetlając drogę latarką. Amerykanin spał już owinięty w białe prześcieradło, wyglądał jak nieboszczyk. Może udawał? Spał bowiem na mojej pryczy. Plecak, którym ją oznaczyłem zrzuciwszy na ziemię. Postanowiłem pogadać z nim następnego dnia. Rano, on jednak ciągle spał, więc dałem sobie spokój.
Spotkałem go potem jeszcze w jakiejś mieścinie na skrzyżowaniu szlaków, gdy czekał na swój plecak, który omyłkowo zapakował do minibusa jadącego w przeciwnym kierunku niż on sam. Jak się okazało, w Douz był tylko na kempingu, w internetowej kafejce i na przystanku minibusów.

Restauracja

Z Douz do niewielkiej oazy Zaafrane jest zaledwie kilkanaście kilometrów. Zaafrane przypomina nieco nasze wioski na Podlasiu - droga, wzdłuż niej domostwa a za nimi pola - z tym, że tutaj zamiast pól są gaje palmowe albo jałowa pustynia. Jako, że transport publiczny dojeżdża tu rzadko (pół wioski musiałoby się zebrać na całego minibusa), na miejsce dojechałem rowerem. Droga jest łatwa, lekko z górki i z wiatrem w plecy (gorzej z powrotem). Niemniej jednak, pół butelki wody, jaką zabrałem na drogę i pusty żołądek dawały o sobie znać.
Wjeżdżając do oazy, po minięciu kilku opuszczonych domostw, zauważyłem niski budynek podobny innym, oznaczony napisem "Restaurant". Napis, wykonany odręcznie pędzlem, niebieską farbą wprost na glinianym murze, miał chyba zachęcać takich gości jak ja. Podjeżdżam więc bliżej, przy jedynym stoliku (widząc mnie, za chwilę przyniosą drugi) siedzi kilku miejscowych, obok nich stawiam w cieniu swój rower.
- Co macie do jedzenia?
- Nic.
- To proszę herbatę.
- Nie ma herbaty.
- A co jest?
- Kawa.

Rowerem na diuny

Rower na diunach

Za Zaafrane asfaltowa droga wcina się w pustynię, zostawiając z lewej pasmo diun. Góry piachu, spomiędzy których wystawały wierzchołki palm, piętrzyły się około kilometra od drogi. Dojazd wydawał się prosty, gdyż teren był płaski a w oddali, widziałem sylwetkę samochodu terenowego, który jakoś musiał tam dojechać. Nie zastanawiając się długo, skręciłem więc kierownicę, naciskając silniej na pedały.
Po przejechaniu kilkuset metrów, zza pagórka wyłoniła się osobliwa karawana. Na kilkunastu wielbłądach, gęsiego (zapewne mają tu inne określenie na taki szyk), krok za krokiem podążali w tym samym kierunku co ja Berberzy. Osłonięci od stóp do głów w lokalne, szare chałaty, zdradzali się małymi, błyszczącymi przedmiotami, jakie każdy z nich trzymał na wysokości twarzy - kamery video.
Tempo mieli iście ślamazarne, więc szybko ich dogoniłem. Błyszczące przedmioty, jeden po drugim odpadały od twarzy. No, bo kto chciałby się przyznać, że podczas pustynnego safari na wielbłądach, pozdrawiając, wyprzedził go rowerem jakiś bladoskóry? Chyba komuś niechcąco zepsułem wycieczkę...

Włoska gościnność

W Tozeur zatrzymałem się na kempingu w Tunezji po raz drugi. Nauczony doświadczeniem z Douz, gdy ktoś mi podkradł upatrzone wcześniej łóżko, tym razem postanowiłem lepiej się zabezpieczyć. Po wyborze pryczy, nie tylko położyłem nań plecak, lecz również na wezgłowiu powiesiłem ręcznik a u stóp mokre po praniu majtki. W ten sposób ubezpieczony, udałem się do miasta.
W blaszaną bramę kempingu zadudniłem około pierwszej w nocy. W świetle latarki zobaczyłem swoje majtki powieszone na plastikowym krześle, plecak i ręcznik rzucone obok łóżka. Te nie miało jednej nogi.

Komu kebab?

Tunezja to nieduży kraj, więc rzadko kiedy podróż z jednego miejsca w drugie twa więcej niż parę godzin. Mimo to, tak jak w Egipcie czy Maroku, jadąc autobusem po drodze są na przystanki w miejscach, w których można trochę odpocząć i coś przekąsić. Zwykle są to miejsca dedykowane tego typu okolicznościom, gdyż położone są w oddaleniu od miast a jedyną klientelą są właśnie pasażerowie zatrzymujących się autobusów i louages.
Na Jednym z takich przystanków się zatrzymałem, pomiędzy Tozeur a Kairouan. W głębi, pod daszkiem można było kupić herbatę albo zimną colę, tam też płaciło się za grilowane mięso, przyrządzane tuż przed wejściem. Okopcone, blaszane konstrukcje grilla były niejako reklamą lokalu, stały najbliżej drogi, wabiąc przejezdnych dymem i aromatem skwierczącego na ruszcie mięsa. Tuż obok, przy plastikowych stolikach i na plastikowych krzesłach, odpoczywali podróżni. Na stolikach szklaneczka herbaty lub cola oraz talerz pełen świeżego pieczystego.
Przy jednym ze stolików siedziała czteroosobowa rodzina - rodzice i dwie, nie więcej niż pięcioletnie dziewczynki. Zza rogu wyłonił się człowiek, z przerzuconą na plecach ma owcą, z przodu trzymał ją mocno za wszystkie cztery nogi. Zwierzę wylądowało, ciągle skrępowane, na ziemi, obok dziewczynek, może metr, półtorej od stolika. Podszedł jeszcze jeden człowiek, z długim, lśniącym w świetle słońca nożem. Wszystko trwało nie dłużej niż minutę, przez ten czas nóż zagłębił się w gardle, sięgając tętnicy, krew zostaje zebrana do miski, owca drży po raz ostatni. Drugi etap trwał trochę dłużej. Ciało owcy zawisło na stalowym haku. Uzbrojona w ostrze ręka, wprawnymi ruchami nacięła skórę, by kilkoma ruchami zedrzeć ją kompletnie, pozostawiając jedynie fragmenty wokół kończyn, ogona i głowy. Za chwilę duża miska wypełnia się jeszcze ciepłymi trzewiami.
Obok, niewzruszone dziewczynki popijały przez słomki zimną colę, bardziej zafrapowane ilością bąbelków w napoju, niż tym, co tu przed chwilą się wydarzyło. Chyba tylko ja, przybysz z północy, z krainy kolorowych opakowań oddzielających treść od formy, zwrócił na to jakąkolwiek uwagę.

Francuska gościnność

Gdy rzucałem plecak w kąt, na dachu jednego z hoteli w Mahdia, wydawało mi się, że spędzę niezapomnianą noc pod gwiazdami. Lekkie powiewy wiatru łopotały powieszonym na sznurku prześcieradłem, znad dachów miasta lśniło niebieskie morze. Nie myliłem się.
Wróciłem późnym wieczorem. Już idąc schodami na górę zauważyłem, że pusty wcześniej hotel jest teraz pełen ludzi, sądząc po języku - Francuzów. Gdy wkroczyłem na dach, było ich jeszcze więcej, w każdym kącie leżał materac oznaczony czyimś plecakiem, ręcznikiem czy brudną bielizną. Dopiero po chwili odnalazłem swój plecak, wciśnięty gdzieś w kąt, mój materac i koc leżał teraz pod tyłkiem któregoś z żabojadów. Obserwowany dziesiątką młodocianych oczu, wydostałem swój dobytek, szukając alternatywnego miejsca na legowisko.
Grupa była liczna, może dwudziestu nastolatków pod opieką niepotrafiących ich okiełznać opiekunów. Ci zresztą schronili się w pokoju piętro niżej, wyglądając na dach tylko od czasu do czasu. Ponieważ część wycieczki stanowiły dziewczyny, młodzieńcy z meszkiem pod nosem skupili się na próbie im zaimponowania. Widziałem więc wyskoki Bruce Lee, pompki z przyklaskiem oraz głośne beknięcia. Dopóki nie zgasło światło i nie położyłem się spać, mogło to być zabawne.
Po północy jednak, "trójkolorowi", potomkowie Joanny d'Arc i Napoleona, pokazali prawdziwe oblicze. Ktoś wyciągnął kupioną na bazarze imitację darbuki (bliskowschodni rodzaj bębna) i mimo upomnień bezradnych opiekunów rozpoczął chaotyczną kanonadę, bo grą to nie było. Bębenek był tylko jeden a grajków wielu. Ci, co jakiś czas, do akompaniamentu a czasem całkiem solo, wtrącali crescendo głośne pierdnięcia. Viva la France!

Człowiek to nie wielbłąd

Spacerując wczesnym popołudniem ulicami Mahdii, dostrzegłem ożywiony tłum kilkudziesięciu mężczyzn. Zbliżywszy się, zauważyłem, że każdy z nich dzierży torbę a budynek, który oblegają to sklep. Właściwie zamierzałem go odwiedzić, aby zobaczyć czy jest coś ciekawego do kupienia, lecz teraz zrozumiałem, że nie mam nawet cienia szansy by wejść do środka.
Usiadłem na murku obok, zaciekawiony sytuacją. Obrazek jak z Polski lat 80-tych, gdy za butelką oleju stało się całą rodziną w długiej, wychodzącej aż na ulicę kolejce. Tutaj jednak, miejscowym zwyczajem kolejki nie było i ten miał szansę na zakup, kto sprytniej manewrował łokciami. Szturmowane były zarówno główne wejście jak i okno, przez które czyjeś ręce raz coś przyjmowały, raz dawały.
Dopiero po kilku minutach obserwacji zrozumiałem, co się tu wydarza. Dla tych mężczyzn była to nie pierwszyzna, zapewne przychodzili tutaj co kilka dni, być może nawet codziennie, w zależności od częstotliwości dostaw. W torbach, brzękały bowiem zwrotne butelki po Celtii, jedynego piwa Tunezji.

Informacje
Galeria

© Janusz Tichoniuk 2001-2024