Notatnik
Egipt: Sudan: Etiopia: Kenia:
Pech
Na kilka tygodni przed zaplanowaną datą wyjazdu wydarzył się splot pechowych zdarzeń. Znajomi powątpiewali, odradzali, radzili... Najpierw grając w piłkę poważnie skręciłem nogę - gips na trzy tygodnie. Potem mocując jeden z pasków do plecaka połamałem przedni ząb - nie dało się z nim już nic zrobić, więc go usunąłem - a była to jedynka. Następnie otrzymałem informację, że pieniądze, które wysłałem do ambasady Sudanu na wizę gdzieś wsiąkły.
Wszystko wyklarowało się na kilka dni przed godziną zero - gips zdjęty, ząb wstawiony, pieniądze skutecznie dosłane na miejsce. Owizowany paszport otrzymałem dzień przed wylotem.
Na lotnisku odebrałem bilet, na którym ktoś mnie przechrzcił na Andrzeja. Poprosiłem o miejsce przy oknie z prawej strony samolotu. Nie zdziwiło mnie już, że pani w
check-in'ie się pomyliła i ostatecznie siedziałem po stronie lewej. Nic to, pech został gdzieś w Polsce, na lotnisku. Zaczyna się nowa przygoda, znów czuję Tą ekscytację niewiadomą. Co będę robił jutro, za tydzień?
Więź
Ilekroć wracam do krajów Trzeciego Świata, czuję, że wracam do miejsc, z którymi coś mnie wiąże. Wydaje mi się, że jest tu coś, co jest częścią mnie a co tu zostawiłem, gdy byłem tu pierwszy raz. Nieważne czy jest to Syria, Uganda, czy Filipiny - to Coś jest zawieszone w powietrzu, poza zasięgiem Północy i Europy. Można to znaleźć (a wręcz samo to nas odnajduje) w zapachu bazaru, ciszy pustyni, cieple piwa wypitego gdzieś w barze między zwrotnikiem raka i koziorożca a przede wszystkim w ludziach. Im dłużej, częściej tam jestem, tym bardziej czuję z tym więź i tym trudniej jest to zostawić.
Wczasy
Czwarta nad ranem. Lotnisko Chopina w Warszawie żyje w letargu - przyciemnione światła, zamknięte okienka, słychać tylko szum wentylacji. W jedynym otwartym barze piję z plastikowego kubeczka herbatę za siedem złotych. Przy sąsiednich stolikach kilka osób czeka na pierwszy autobus do miasta bądź na poranny samolot. Większość z oczekujących to klienci biur podróży - część poleci ze mną do Egiptu, inni właśnie stamtąd wracają.
Podstarzała panna po czterdziestce mierzy wzrokiem sąsiednie stoliki w poszukiwaniu partnera na najbliższe dwa tygodnie. Letni kapelusz, ciemne okulary. Jest zimno, herbata paruje. Poza barem panuje półmrok.
Godzina szósta, lotnisko ożywa, pierwsi pasażerowie przechodzą procedurę odprawy. Pani w ciemnych okularach pcha się bez kolejki. Dwie dziewczyny z pępkami na wierzchu zatykają jeden z ogonków wózkiem z tuzinem walizek, toreb i reklamówek.
Szturm na sklepy wolnocłowe. Jaka tania wódka! W koszykach brzękają pełne butelki. Pani w okularach ogląda koniaki.
Na pokładzie rozczarowuje początkowo brak w menu alkoholu ale szybko otwarte zostają pierwsze butelki i zawiązane pierwsze przyjaźni. Po godzinie w tylnych rzędach nastroje są już luźne, dyskusje stają się głośne i bełkotliwe.
Chwila ciszy podczas lądowania, potem głośne brawa. Jeszcze tylko przeżyć tą okropną egipską biurokrację (będzie o czym opowiadać) i komfortowy autokar odwiezie towarzystwo do hotelu. Jutro będzie ciężki dzień.
Egipt
O choroba!
Jazda autobusem do Luksoru wydawała się być komfortowo spędzonymi kilkoma godzinami w niezłym autobusie. Wygodny fotel, przerwy na herbatę, klimatyzacja, pustynia za oknem. Tak się zapowiadało.
Obok mnie, drzemało na rękach matki kilkuletnie dziecko. Niespodziewanie dostrzegłem jakiś ruch i ułamek sekundy później poczułem z lewej strony coś ciepłego. Cała ręka, kawałek spodni, mały plecak i przewodnik znalazły się w strudze wymiocin. Druga porcja poleciała na podłogę. Całe szczęście, że pokarm nie był jeszcze mocno przetrawiony, dzięki czemu uniknąłem intensywnego ataku na nozdrza. Usuwając pawia kawałkiem papieru myślałem o dwóch rzeczach. Po pierwsze o scenie z grubasem z "
Sensu Życia" Monty Python'a a po drugie o torbach chorobowych, które można podejrzeć
tutaj.
Dzień dobry pieniądze
Pokaźną część przychodów do budżetu Egiptu stanowią zyski z turystyki. Piramidy, rafy koralowe i pustynia przyciągają co roku masy turystów. Po zamachu terrorystycznym w listopadzie 1997 roku (pod świątynią Hatshepsut zginęło wówczas 58 szwajcarów) spadek w napływie turystów (a właściwie pieniędzy, które przywozili oni w kieszeniach), dotkliwie uderzył w miejscowe ekonomie, zwłaszcza te, dla których tradycyjnie od wielu lat było to główne źródło dochodów. Rok później sytuacja właścicieli hoteli, restauracji i sklepików z pamiątkami przedstawiała ponury obraz - towarów i usług było kilka razy więcej niż turystów, którzy mogli to kupić.
Teraz jest lepiej. Egipt odzyskał zaufanie jako kraj bezpieczny. Częściowo dzięki układom rządu z opozycyjną
Gama'a al-Islamiyya a częściowo poprzez znaczne zaostrzenie środków ostrożności - konwoje dla turystów, mobilizacja policji i wojska. Sami mieszkańcy nabrali większego szacunku do bladych przybyszy i nie napastują już tak naiwnych turystów w takim stopniu jak przed laty (choć jest w tym też udział policji).
Nie dziwi więc, gdy pewnego poranka w Luksorze usłyszymy "
Good morning money!".
Nowy typ turysty
Przypadek pierwszy. Dwaj Anglicy w autobusie. Kierowca łamaną angielszczyzną stara się opowiedzieć co widzi za oknem. Dla tych dwóch jest to źródło radości - jakież on robi błędy, jaki śmieszny akcent. W co zabawniejszych momentach były powtórki: "
say it again".
Przypadek drugi. Spektakularna świątynia Faraonów, w środku blado-kolorowe malunki naścienne. Przed wejściem wywieszono dużą tabliczkę zakazującą używania lamp błyskowych, dodatkowo każdy odwiedzający informowany jest o tym osobiście przez stojącego w wejściu mężczyznę.
Wchodzi grupa, mija parę minut... błysk! Pada słowo "
I'm sorry", chwila przerwy po czym lampa flesza znowu rozświetla wnętrze. Wypowiadane słowa są bezwartościowe.
Przypadek trzeci. W kamieniołomie nieopodal Asuanu spoczywa największy na świecie obelisk. Nie do końca jest to właściwie obelisk, kształt co prawda został już wykuty ale powstałe pęknięcie wstrzymało prace kamieniarskie i obelisk został taki niepodniesiony, przyrośnięty do skały.
Przy tym monumentalnym dziele dłuta stoi znak - zakaz dotykania obelisku, niech zostanie dla potomnych taki jaki jest. Ale ja tu przyjechałem aż z Niemiec, muszę go dotknąć. Włażę więc z butami na górę, za chwilę robią to inni. Zróbcie mi zdjęcie! tylko tak, żeby tej tabliczki nie było widać.
Dachy
Jedne z najpiękniejszych chwil, jakich udało mi się doświadczyć podczas podróży związane są z dachami. Zaczęło się na dachu hoteliku Orient w Stambule, potem Akaba, Cape Coast, Agadez. Gdy jestem w nowym miejscu, jedną z pierwszych rzeczy jakie robię jest próba dostania się na dach. Czasami jest to proste, gdyż jest to doskonałe miejsce na restaurację. Innymi razy wymaga otwarcia wejścia przez właściciela.
Dach jest uwieńczeniem całego dnia wędrówki, przystanią z której widać przebytą drogę, chwilą refleksji z dala od zgiełku dnia, obcowaniem sam na sam z miliardem gwiazd afrykańskiego nieba. Z dachu widać też horyzont, za którym są następne miejsca, inni ludzie, następne dachy.
Sudan
Prom
Cztery godziny opóźnienia. Tyle czasu było potrzeba by załadować pakunki. Prom wypełniony jest bowiem w połowie pasażerami a w połowie ich bagażem. Większość z nich to Sudańczycy wiozący do ojczyzny deficytowe towary. Widzę tureckie zastawy talerzy, kartony z egipskimi ciastkami, poutykane w kątach snopki z kijami do szczotek. Hit sezonu - wielofunkcyjne plastikowe urządzenie zawierające w sobie latarkę, magnetofon, radio i migające lampki. Prawie każdy ma swój egzemplarz - wyjmuje go z pudełka i wraz ze znajomymi uważnie studiuje.
Krótki moment spięcia: prom ruszył, ktoś wraca z herbatą i zastaje swoje miejsce zajęte. Kobieta ze łzami w oczach i kilkunastoma pakunkami nie chce ruszyć się z miejsca. Wreszcie siada na jednym ze swoich wiaderek pomiędzy ławkami, w ten sposób przesiedzi całą noc. Na sąsiednich ławkach inne kobiety wygodnie udają że śpią.
Zapada noc, po obu stronach jeziora Nassera majaczą martwe wzgórza, wszystko wydaje się być granatowe, utopione w nocy i miarowym warkocie motoru. Obok mnie, na pokładzie milcząco stoją ludzkie postaci, pewnie myślą o tym samym - jutro Sudan.
Tam i z powrotem
Tłum z promu wylewa się powoli. Ludzi jest dużo, jeszcze więcej bagażu ale nad wszystkim czuwają władze i nikt się nie prześlizgnie bez przejścia procedury. Urzędnicy trzymają wielki zbiornik ludzkich dusz pod kontrolą, wypuszczając kranem ledwie kropelki. Za bramę portu przedostają się pojedynczy ludzie, jeden po drugim ładują pakunki na pikapa.
Ten wieczór jest jeszcze podróżą. Trzeba odpocząć, rozprostować kości spacerując pod gwiazdami Sahary, wypić herbatę ze znajomymi, posiedzieć w milczeniu. Wadi Halfa kwitnie, nowi goście tchnęli trochę życia w to na wpół martwe miejsce. Jutro przyjedzie pociąg z Chartum, jeszcze przez chwilę te kilka osób, które stale tu mieszka prowadząc hoteliki będzie żyło świeżą informacją tego co się wydarzyło w Chartum i Asuanie ale pojutrze pociąg odjedzie, prom odpłynie i pozostanie tylko piasek, wiatr hulający po zakamarkach i smażący się w oddali placek jeziora - zbyt daleko by wlec stopy przez gorący piach.
Wadi Halfa
Punkt na mapie. Nawet nie to. Może stacja kolejowa? Albo przystań promu?
Niemal każda książka opisująca to miejsce mówi o świetności Wadi Halfa przed tym, gdy podnoszący się poziom wód Jeziora Nassera zatopił ostatnie budynki, tak że nie widać było nawet czubków daktylowych palm.
Nowych palm nie ma. Być może ktoś wetknął kiedyś w piach wątłe źdźbło, miał przed oczyma nową Wadi Halfę - piękną i zieloną ale wizję przykryła gruba warstw piachu. Niektórzy wynieśli się w zupełnie inne miejsca, czasem oddalone stąd o setki kilometrów. Ci co zostali żyją na łasce rzeki. Już nie Nilu a handlarzy. Parterowe chatki, dużo blachy falistej, zeschniętego błota i desek.
Przepis na fuul
Znaleźć okopcony garnek umyty tylko w środku, zalać wodą i postawić na ogniu. Przygotować fasolę - fasola to niezwyczajna, bo sudańska - szara, nieforemna, przypominająca nieco karłowaty bób. Fasolę wrzucić do garnka i gotować przez trzy godziny. Czas nie jest tu najlepszym parametrem, sudańskie godziny nie mają miary - lepiej raz na jakiś czas sprawdzić łyżką czy ziarna są wystarczająco miękkie. Kontrolować poziom wody, tak aby ledwo przykrywał fasolę.
Gdy jest już miękka, nałożyć porcję do metalowej miski. Uprzednio przygotowaną butelką po Coli rozdusić zawartość talerza - nie za mocno, tak by rozetrzeć kilka ziaren ale nie zamienić całości w kleik. Przed podaniem wylać na wierzch grubą warstwę oleju roślinnego, ewentualnie posypać szczyptą startego sera lub czegoś zielonego.
Podawać z płaskim chlebem. Spożywać rękoma i przyzwyczajać żołądek, gdyż przez najbliższe dni nie będzie nic innego.
Rejestracja
Parterowy budynek policji w Wadi Halfa odróżnia się od otoczenia tylko masztem anteny. Z paszportem w ręku wchodzę do środka na niewielki dziedziniec, po przeciwległej stronie odnajduję otwarte drzwi.
Za drzwiami rozpoczyna się zawiły proces umieszczenia w paszporcie stempelka. Zaczyna się od prostego formularza i założenia teczki. W teczce będą przechowywane wszystkie druki, formularze i znaczki. Z teczką udaję się do kolejnego urzędnika, który zajmuje się sprzedażą znaczków. Znaczki nalepiam na formularz, teraz trzeba je ostemplować, idę więc dalej do kolejnych drzwi. Tutaj jest najważniejsza osoba w całym procesie, duży pokój, czysty mundur, ktoś ważny. Pomocnik starszego rangą funkcjonariusza wykłada na stół moją sprawę, krótka rozmowa, drewniany stempel odciska wzorek na nalepionych na formularzu znaczkach. Wracam do punktu wyjścia, gdzie dowiaduję się, że muszę wykonać kopię formularza i paszportu. Nie jest to trudne, muszę tylko poczekać do południa, wtedy prawdopodobnie pojawi się prąd.
O dwunastej jestem z powrotem, jest prąd ale operator kserokopiarki poszedł na herbatę. Wraca po dwóch godzinach, niewyraźne kopie lądują w teczce. Odwiedzam pokój numer jeden, potem pokój numer dwa, gdzie kupuję kolejne znaczki. Ponownie pokój numer jeden, w paszporcie jest już pieczątka, trzeba ją jeszcze tylko podpisać u starszego rangą urzędnika i oddać teczkę w pokoju numer jeden.
Procedura rejestracji zakończona.
Wzdłuż Nilu
Podróżowanie przez pustynię na szczycie ciężarówki jest uciążliwe i piękne. Uciążliwe, gdyż jest to nieustanna walka ze słońcem i wiatrem, tylko poranki i wieczory są znośniejsze ale trwają zbyt krótko. Piękne, bo sunąc powoli przez piach nie jest się ograniczonym metalową klatką, można w miarę wygodnie się ulokować, rozprostować kości. Auto niemrawo brnie przez kolejne osady, czasem strzeli guma, coś się zepsuje, jest przerwa na
czaj.
Jazda trwa długo jak smak reklamowanej gumy do żucia, rychło nawiązują się kontakty, rozmowy, przyjaźni. Wkrótce cała ekipa wie o sobie więcej niż dwóch Europejczyków po roku czasu na bezludnej wyspie.
Nadchodzi zmierzch, w dalszą drogę wyruszymy o świcie. Zatrzymujemy się obok opuszczonego budynku na bezludziu. Budynek to w istocie wiata, pod którą rozkładamy maty. Zaczyna się przyrządzanie posiłku, ktoś rozpala ogień, wkrótce z glinianego dzbanka kusząco czuć zapach kawy. Posiłek jest skromny, ot parę daktyli. Za chwilę ktoś pożycza pled, ktoś inny oddaje mi swój turban bym zrobił z tego poduszkę.
Jutro Dongola.
Dylemat
Problem z podjęciem decyzji. Co zrobić? Sytuacja jest prosta - oto mamy w kubku wodę. Brudną, mętną, z rzeki, do której sikają ludzie i zwierzęta od Ugandy po Egipt nie licząc dopływów. Kolor lekko brunatny, można powiedzieć piaskowy, na tyle intensywny, że w wypełnionym do połowy naczyniu nie widać dna. Zanieczyszczenia mechaniczne nie są groźne ale to co tam pływa a czego nie widać - tak.
Zdrowy rozsądek każe odmówić poczęstunku ale co zrobić, gdy innej wody nie ma a z nieba leje się słońce? W kieszeni mam fiolkę z tabletkami puryfikującymi ale czas potrzebny do uzdatnienia kubka wody wynosi piętnaście minut, po tym czasie posiłek się skończy, wszyscy zaspokoją pragnienie a ja dopiero wtedy będę mógł zrobić łyk wstrętnej wody o smaku jodyny. Poza tym, dlaczego miałbym odmówić, podczas gdy wszystkim innym taka woda odpowiada i smakuje?
Krótkie spotkanie
Masywne cielska ciężarówek wtoczyły się już na pokład promu i stoją nieruchomo, teraz kolej na mniejsze auta, potem rozmaite wózki, kozy, wreszcie ludzi. Z jednej strony płaskiego pokładu promu łączącego dwa brzegi Nilu piętrzy się kiosk ze sterówką. Metalowe schodki wiodą na niewielki pomost i do przyległej kabiny. W środku ocalały trzy kluczowe urządzenia - manetka pracy silnika, koło sterowe i kabel, którego zetknięcie z metalową częścią kabiny wyzwala dźwięk syreny.
Sternik zaprosił mnie do środka, siedzę na drucianej pryczy obok młodego Sudańczyka najwyraźniej udającego się na drugą stronę rzeki do szkoły w Dongoli - w ręku ma zeszyt.
Za chwilę nawiązuje ze mną kontakt, przedstawia się, mówi ile ma lat i że jedzie do szkoły w Dongoli. Odpowiadam mu, po czym nastaje chwila ciszy. Spoglądam mu przez ramię, Sudańczyk czyta otwarty zeszyt, widzę napisane długopisem w równej linijce słowa, identyczne z tymi, którymi przed chwilą się przedstawił. Pod spodem literki układają się w słowa opisujące Dongolę, mówiące o jej słynnych, znanych na cały Sudan pomarańczach, sadach i ogrodach. Za moment usłyszę to samo z jego ust.
Przeprawa promowa trwa krótko, rzeka nie jest w tym miejscu nazbyt szeroka. Nasza przelotna znajomość się kończy, poznałem zaledwie jedną kartkę z jego zeszytu.
Boksi
Boksi, jeden z podstawowych środków lokomocji w Sudanie, to pospolity pikap. Jest to najszybszy sposób przedostania się przez pustynię, pod warunkiem oczywiście, że znajdzie się takiego, który jedzie w naszą stronę.
Boksi odjeżdża tylko wtedy, gdy jest komplet pasażerów. Jedenaście osób może pokornie czekać kilka godzin na dwunastego pasażera, bez którego ani rusz. Gdy już wszyscy są następuje skrupulatne mocowanie na dachu pakunków, nie można tego rozpocząć wcześniej, bo ten dwunasty pasażer może mieć akurat taki nieforemny mieszek, który będzie pasował akurat na spód i trzeba by było wszystko rozpakowywać, rozplątywać linki, ugniatać na nowo worki. Spakowani, gotowi do odjazdu czekamy jeszcze jakiś czas na pasażerów gapowiczów - choć niby miejsc już nie ma, jest trochę wolnej przestrzeni na dachu. Gotowi do drogi jedziemy... na stację benzynową, ale to już zaledwie kwadrans. Ruszamy w drogę.
Droga z Dongoli do Karimy to azymut wyznaczany przez strzałkę kompasu - jedziemy po prostu na wschód przez pustynię. Wokół nie ma nic. Trzymamy się mniej więcej kierunku śladów wyznaczonych przez poprzednie, jadące tędy kiedyś auto, pasażerowie na dachu trzymają się manatków bo miejscami mocno trzącha. Technika jazdy jest dosyć specyficzna - kierowca surfuje po powierzchni piachu unikając głębokich kolein, podejrzanie miękkich połaci piachu, starając się trafić na jak najtwardszy grunt. Na dobrym podłożu pikap rozpędza się do prędkości koło stu kilometrów na godzinę. Wjeżdżając w piach kierowca zaczyna wykonywać energiczne ruchy kierownicą, raz w lewo raz w prawo, wkłada w to mnóstwo energii, starając się robić to jak najszybciej. Dzięki temu przy dużej prędkości jazdy zmniejsza się ryzyko ściągnięcia auta na bok i wywrotki. Nie jest w tym doskonały i kilka razy musieliśmy wypychać z piachu zakopane po osie auto.
Podczas jednej z takich ewolucji, gdy przy dużej prędkości porządnie machnęło
boksi na jedną stronę, jeden z pasażerów z dachu wyleciał w powietrze. Spadł jednak w miękki piach, otrzepał się i hyc z powrotem na dach.
Pogawędka
Cisza o poranku. Słyszę tylko swoje własne kroki w piasku, słońce jeszcze nie podniosło się ponad horyzont, jest gorąco, często sięgam po wodę. Moim celem jest Jabal Barkal - stumetrowej wysokości wzgórze, niezwykły widok na skądinąd monotonnym tle płaskiej pustyni. Wejście na szczyt nie jest trudne, pod warunkiem że się wie z której strony trzeba wchodzić - bez tej wiedzy utknąłem w martwym punkcie w połowie wysokości, dalej nie pójdę, za stromo. Usiadłem na kamiennym stoku delektując się ostatnim łykiem wody. Gdzieś na dole przebiegł szakal.
Widzę powoli zmierzającą w moją stronę postać. Idzie nieśpiesznie, gdy jest bliżej widzę, że mężczyzna coś czyta, słyszę też, że czyta na głos. Obserwuję go przycupnięty gdzieś na górze, mężczyzna jest ode mnie jakieś dwieście metrów, jest tak cicho, że gdybym znał arabski mógłbym go zrozumieć. Nieznajomy zauważa mnie, macha ręką, po chwili słyszę słowa powitania. Odpowiadam mu, jego reakcję słyszę z niewielkim opóźnieniem - dźwięk pokonuje odległość między nami znacznie wolniej niż obraz. Nieznajomy kładzie się plecami na piasku, pyta mnie skąd jestem, dokąd jadę, jak długo jestem w Sudanie a jak długo w Karimie. Dowiaduję się, że Nieznajomy jest studentem, za pare godzin ma egzamin, wyszedł na pustynię odświeżyć informacje. Nasza rozmowa trwa krótką chwilę, dziwna to była rozmowa, z opóźnieniem, w kompletnej ciszy, oddaleni na tyle, by nie móc odczytać rysów twarzy.
Kontynuuję wejście na górę, w połowie wysokości wzgórza przechodzę na południową stronę, gdzie łagodniejsze spadki ułatwiają wspinaczkę. Ciągle słyszę głos Nieznajomego. Jestem na górze. Czerwona tarcza słońca wschodzi po drugiej stronie Nilu.
Milionerzy
Pół dnia spędziłem na zapleczu składu kupca w Karimie. Chciałem jechać do Atbary ale jedyny autobus jaki jeździ w tamtą stronę miał kłopoty techniczne i dzisiaj nie odjedzie, po kilku herbatach okazało się, że usterka jest poważniejsza i prognoza mówi już o dwóch dniach zwłoki, co w warunkach afrykańskich może oznaczać nawet tydzień.
Składzik to wąskie pomieszczenie z szerokimi drzwiami otwartymi w stronę bazaru, w środku leżą w stosach duże worki z daktylami, co jakiś czas ktoś donosi nowe, pomocnik kupca znaczy każdy worek arabskimi robaczkami. W rogu pomieszczenia, tuż przy wejściu stoi biurko, na nim drewniana, zamknięta na kłódkę skrzynka - wewnątrz znajduje się aparat telefoniczny. Obok biurka nieduża drewniana szafa. To sejf. Kupiec lubi tam zaglądać, w środku zapakowane w foliowe worki, poukładane w stosiki, spięte gumkami, setki, tysiące banknotów. Właściciel składziku lubi je wyjmować, przekładać, układać, segregować, przeliczać. Siedzę obok na drucianej pryczy, czekam na autobus, który,
inshallah, będzie za dwa dni. Przechodzący obok ludzie mówią do mnie wskazując na kupca: "
He is very rich man".
Mecz
Karima - Barkal 4:0, mecz odbył się na piaszczystym boisku na północnym krańcu Barkal - wioski u podnóża wzgórza o tej samej nazwie. Piłka grzęzła w piachu skutecznie amortyzując odbicia ale obie drużyny miały równe szanse. Najlepsi zawodnicy grali w obuwiu sportowym, jedna stopa obuta, druga bosa. Sędzia rzadko gwizdał przewinienia, jeszcze rzadziej auty - linia autu była bowiem umowna. Mecz skończył się o zmierzchu, kibicie powstali z kucków i spokojnie udali się do domów. Karima - Barkal 4:0.
Piwo!
Hotel Hilton jest najdroższym hotelem w Chartum i chyba w całym Sudanie. Gośćmi są głównie Biali oraz Azjaci drążący sudańską ropę naftową. W takim miejscu powinno być piwo, nawet w kraju stosującym islamskie prawo szariatu. Szariat surowo zakazuje picia alkoholu i w konsekwencji w kraju osiem razy większym od Polski nie ma jego ani kropli (przynajmniej na północy). Wchodzę do środka, w brudnych spodniach i nieogolony czuję się nieswojo zmierzając po gładkim marmurze w stronę baru.
- What would you like to drink Sir?
- Do you have alcoholic beer?
- Yes Sir.
- I mean real beer, with alcohol.
- Yes Sir, would you like to have one Sir?
Siadam w miękkim fotelu, minuty dłużą się niemiłosiernie. Tydzień w drodze przez pustynię obudził we mnie iście wielką żądzę tego złocistego napoju, marzę o nim od kilku dni i choć wydałem przed chwilą aż pięć dolców nie żałuję ani centa. Jest! Kelner przynosi na tacy małą buteleczkę. Widzę już etykietę, to niemiecki Beck's!... O zgrozo!... To piwo bezalkoholowe... Nie miałem jednak siły odmówić, wypiłem je szukając smaku, którego w nim nie było.
Problem z temperaturą
Piekielnie gorąco, jakieś czterdzieści stopni w cieniu. W nocy temperatura trochę spada ala nadal jest to daleko od chłodu, nadal jest to gorąc tylko trochę mniejszy. Wieczorami szukam ulgi w strumieniach wody prysznicu. Odkręcam zardzewiały kurek - spod sufitu zaczyna płynąć strumień ciepłej wody, czekam aż w rurkach popłynie zimniejsza woda ale próżne to czekanie, woda nadal jest ciepła. Wycieram się ręcznikiem, czuję że jest ciepły, wszystko wokół jest ciepłe i rozgrzane. Wracam do pokoju, kładę się do gorącego łóżka, dotykam gorącej ściany. Przed zgaszeniem światła zauważam, że przez dwa dni na podłodze osadziła się cienka warstewka pyłu.
Wioska w buszu
Zdezelowana półciężarówka w kolorze laterytowej drogi nie pojedzie dalej. Zaczyna się robić ciemno, słońce jest już poniżej horyzontu co oznacza, że za kilka chwil będzie kompletnie ciemno. Zbita z kilku desek budka to stróżówka policjantów, zapraszają mnie do siebie, częstują owocami. Dalsza jazda po zmroku jest niebezpieczna, gdyż po pierwsze jest to teren przygraniczny, kilkanaście kilometrów stąd jest już Etiopia; a po drugie istnieje ryzyko działalności rebelianckiej.
Policjant prowadzi mnie przez suche zarośla w stronę wioski, w jednej z niczym nie wyróżniających się zabudowań jest posterunek - okrągłe chaty, spiczaste dachy. Dostaję koślawą pryczę z poskręcanego drewna i koziej skóry, ustawiam ją obok innych, wprost pod afrykańskim niebem. Obok mnie Sudańczycy rozmawiają o dniu, który właśnie przeminął, są ode mnie oddaleni o kilka metrów ale nie widzę ich w mroku, słyszę tylko głos i widzę żarzące się końcówki papierosów.
Jest zbyt wcześnie, by spać, szukam więc latarki i idę się rozejrzeć, w oddali widać bowiem kilka bladych światełek, słyszę też warkot generatora. Uważając by nie zgubić ścieżki trafiam do wioski. Pośrodku, w świetle kilku słabych jarzeniowych lamp odbywa się bazar. Kilka kobiet sprzedaje wprost z piachu cebulki i inne produkty ziemi, można też kupić baterie, kłódki i noże - import z miasta. Zakupy nie leżą jednak w centrum zainteresowania odwiedzających, tutaj przychodzi się pogadać. Czy Allah sprawił, że podróż była pomyślna? Czy w tym roku spadnie deszcz? Co słychać u Twego brata w Gallabat? Czas mija przy kolejnych szklaneczkach herbaty, pora wracać.
Kładę się na plecach, nade mną migoczą miliony gwiazd. W powietrzu wibruje życie. Łowię latarką przelatujące nade mną nietoperze, ich popiskiwania mieszają się z ciągłym cykaniem świerszczy, cykad i Bóg wie jeszcze czego. Policjantom udało się podłączyć żarówkę, wokół niej natychmiast powstaje abażur muszek, ciem i innego robactwa.
Etiopia
Rozkład jazy
Czwarta nad ranem, kolejny dzień pobudka przed świtem. Szybko spakowany plecak, latarka w ręku, czas odjazdu. Na zewnątrz jest jeszcze ciemno i zimno. Mijam Etiopczyków przykrytych kocami, część z nich nocowała wprost pod płotem. Plac, z którego odjeżdżają autobusy jest bowiem ogrodzony, brama jest zamknięta na kłódkę a wejścia strzeże uzbrojony w pałkę wartownik. Pod bramą tężeje tłumek oczekujących podróżnych.
Zbliża się szósta rano, noc ustępuje, gwiazdy znikają jedna po drugiej zalewane przez granat nieba. Koło bramy ruch - strażnik brzęka kluczami, wpuszcza kierowców i obsługę autobusów. Próbującym się prześlizgnąć spryciarzom wymierza razy pałką. Punkt szósta, zgodnie z niepisaną regułą, bramy dworców autobusowych w całej Etiopii zostają otwarte.
W pusty plac wlewa się tłum ludzi, biegają od autobusu do autobusu szukając tego, który ich zawiezie do celu. Sprzedawcy biletów mają teraz swój czas, władzę, sprzedają bilety, wybierają z otaczającej go gawiedzi tych szczęściarzy, którzy dostaną bilet jako pierwsi. Inni będą ignorowani. Z biletami i pakunkami w ręku następuje szturm autobusu. Obsługa wpuszcza do środka tylko niektórych, tych którzy im zapłacili, reszta buntuje się w kłębach spalin. Wiązacze pakunków i tragarze wykłócają się o należności, zdarzają się sporadyczne bójki.
Wszystko to trwa zaledwie pół godziny, najdalej o siódmej rano odjeżdżają ostatnie autobusy, plac pustoszeje, zostaje tylko kilka zepsutych autobusów i obsługa. Mężczyzna z pałką wygania tragarzy, wiązaczy pakunków na dachach, żebraków i miejscowych cwaniaczków. Do jutra, do szóstej rano.
Kawa
Na ławeczce w cieniu rozłożystego drzewa siedzi kilku Etiopczyków. Czas mija, czekam na autobus, który prawdopodobnie i tak odjedzie dopiero jutro. Siostra mężczyzny, który zaprosił mnie pod swoje drzewo rozpala w drucianym koszyku węgle. Ktoś przynosi niewielki woreczek, w środku zasupłane jest parę garści ziarna kawy. Kobieta wysypuje zieloną, niepaloną kawę na małą patelnię. Wodą z plastikowego kanisterka spłukuje pył ulicy, mokre ziarno rozgrzewa się na rozgrzanej patelni, kawa zaczyna intensywnie dymieć, za chwilę staje się czarna. Wyprażone ziarno przesypywane jest do drewnianej moździerzy, gdzie kilkoma sprawnymi ruchami kruszone jest w proch.
Kawa zaparzana jest w charakterystycznym czarnym dzbanku i już za chwilę jej aromat dociera do siedzących na ławeczce mężczyzn. Smak etiopskiej kawy na długo zostaje w pamięci.
Autobus
Załoga autobusu składa się z trzech osób - kierowcy, biletera i technika. Każdy wykonuje ściśle określoną robotę, wspólnie panują nad autobusem i pasażerami. A pasażerów jest dużo, za dużo. Choć teoretycznie są miejscówki, nie ma to większego znaczenia bo i tak każdy siada tam, gdzie mu wygodniej, gdzie usiadł jako pierwszy. Teoretycznie nie ma też miejsc stojących ale auto zatrzymuje się często, do środka wskakują kolejni pasażerowie. Nowi gromadzą się z tyłu pojazdu, przysiadają się "na trzeciego", "na czwartego", siadają w kucki na podłodze. W ten sposób policjant podczas kontroli dostrzeże tylko równą masę ludzkich głów - nikt nie wystaje ponad, więc jest w porządku. Podróżujący w niewygodzie Etiopczycy są swarliwi, często się kłócą i popychają.
Siedzę przy oknie, gdzieś w środkowym rzędzie, z podkulonymi kolanami, uważając by na wybojach nie uderzyć w kant metalowej konstrukcji siedzenia przede mną. W południe robi się gorąco, wszystkie okna w autobusie są szczelnie zamknięte, uchylam więc nieco te mi najbliższe by wpuścić choć trochę świeżego powietrza. Autobus rusza i natychmiast pasażer przede mną na powrót je zamyka. Otwieram je, on je zamyka, znowu otwieram, on zamyka i tak dalej, aż rezygnuję podporządkowując się miejscowym zwyczajom. Obserwuję podróżnych - ciężkie krople potu na karkach, czołach, skroniach. Wszystkie okna pozamykane.
Etiopski przesąd głosi, że przez otwarte okna wlatują z wiatrem złe duchy przynoszące chorobę.
Americano
Lalibela, etiopska Mekka turystów przyciąga turystów różnego pokroju. Większość z nich przylatuje tutaj samolotem z Addis, alternatywą są trzy dni w jedną stronę w autobusie. Są też globtroterzy z plecakami, wałęsający się z kosturem postrzeleni Japończycy i obwieszeni złotem Amerykanie.
Wchodzi
Americano, wielki, spocony łysy facet. Gdyby ważył o połowę mniej, wyglądałby jak Tony Halik. Solidne buty, globtroterskie spodnie i kamizelka w kolorze piasku pustyni. Za nim wchodzi kupiona za dolary świta - przewodnik, pomocnik do noszenia potężnego aparatu fotograficznego i dziewczyna.
Americano zachowuje się głośno, choć knajpa jest pod gołym niebem, jego głos słychać wszędzie. Rozgląda się, dominuje.
Nefas Mechwa
Mała miejscowość na trasie z Weldiya do Bahar Dar. Kilka prostopadłych, żwirowych uliczek, wokół nich parterowe chatki. Rzadko tu można zobaczyć przejeżdżający samochód, jeszcze rzadziej ktoś się tutaj zatrzymuje. Późnym popołudniem, na pusty plac zawija autobus, strumień podróżnych z pakunkami płynie najkrótszą drogą z autobusu do rozsianych wokół placu hotelików. Mimo pozornego ruchu, miasteczko pozostaje na uboczu, autobus pozostaje samotnie na placu, podróżni w hotelikach.
Wyszedłem rozejrzeć się po okolicy. Na skrzyżowaniu skręcam w prawo, pół kilometra dalej jest już koniec miasta, wracam. Tak jak wszędzie indziej w Etiopii, widok turysty wywołuje w dzieciakach podniecenie, ekscytację. Biegną wzdłuż drogi wykrzykując: "
You!, You!, You!". Tutaj jednak nie jest to aż tak widoczne, zdarzają się pojedyncze okrzyki ale częściej są to zwykłe, ciekawskie, milczące spojrzenia. Kątem oka obserwuję jak gromadka urwisów idzie równolegle do mnie w bezpiecznej odległości poboczem. Za mną słyszę chrzęst poruszanego małymi stópkami żwiru, obracam się, widzę około trzydziestu sięgających mi najwyżej do pasa urwisów. Zatrzymują się na chwilę w obawie co zrobię. Idę dalej, za chwilę czuję czyjś dotyk, ledwo wyczuwalne dotknięcie malutkiej rączki. Rączka chwyta mnie za najmniejszy palec, jej właściciel idzie dumnie obok mnie.
Overland trucks
W Bahar Dar spotkałem dwie trans afrykańskie ciężarówki. Słyszałem o tym wcześniej - kilkanaście osób podróżuje na pace przerobionej ciężarówki po opieką doświadczonego przewodnika. Wizy, pozwolenia, hotele i formalności to nie ich problem. Obecnie wszystkie ciężarówki omijają Sudan, w Egipcie grupa przesiada się w samolot by kontynuować prawie dwa tysiące kilometrów dalej, w Etiopii.
Mniejsza ciężarówka była porządnie przerobionym starym Mercedesem, na pace z tyłu kabiny podróżowało w komfortowych warunkach dwanaście osób, wśród nich członek zarządu koncernu chemicznego DuPont. Wygodne fotele, panoramiczne szyby i klimatyzacja. Druga ciężarówka, większa, mieściła z tyłu ponad dwudziestu podróżnych, siedzieli w dwóch rzędach wzdłuż zamontowanej na pace kabiny. Plecami do drogi, przez cały czas wpatrzeni w siebie. Kabina była spartańską konstrukcją, drewniane ławki, zamiast okien rozwijana plandeka. Widząc jak rozbijają obóz nie widziałem na ich twarzach zapału, ekscytacji tylko zmęczenie. Z rozmowy dowiedziałem się, że ciężarówka cały czas się psuła (co prawda obiecano im nową w Addis ale nikt w to ne wierzył) a w grupie są trudne do współżycia zakały.
Koszty przedsięwzięcia są duże. Firmy
overlandowe w reklamach podają tylko część kosztów, w Wielkiej Brytanii jest to około 1.800 funtów brytyjskich za wariant budżetowy. Wystarczy jednak telefon do firmy, by dowiedzieć się, że cena nie obejmuje kosztów samolotów, kosztów wiz, ubezpieczenia oraz wymaganego kieszonkowego. Po podliczeniu, całość kosztuje około 5.000 funtów.
Głos z krzaków
Autobus zatrzymał się na noc, dnia zostało jeszcze kilka godzin więc poszedłem powłóczyć się po okolicy. Droga doprowadziła mnie na skraj wioski, gdzie skręcała się w serpentynę zjeżdżając stromo w dół kanionu. Z lewej strony piętrzyło się niewielkie wzgórze, z którego szczytu liczyłem na dobre widoki na kanion i okolice.
Przez wyschniętą trawę i poletka
kefu, z którego mąki wyrabia się narodową podstawę żywieniową Etiopii -
indżerę, dotarłem na szczyt.
Widoki mnie nie zawiodły, słońce chowało się już za plecami, więc część kanionu spowijał cień. Chwilę ciszy zakłócił nikły ale wyraźny głos - "
hello!", rozejrzałem się po okolicy, spojrzałem w dół, ani śladu żywego ducha. Głos się jednak powtórzył. Po chwili za odległym krzakiem, gdzieś na doli dostrzegłem małą postać. Dziewczynka zorientowała się, że ją widzę i zwinnie skacząc z kamienia na kamień wspięła się na wzgórze. Wkrótce obok mnie stała gromadka dzieci. Nie wiedząc skąd, ze wszystkich strony pojawiły się małe sylwetki. Pojawiły się jakby spod ziemi na tym pozornym bezludziu.
Czat
Krzak około dwumetrowej wysokości, a właściwie jego zielone listki są poszukiwanym i cenionym towarem Afryki Wschodniej. Ponoć podczas wojny o Ogaden obie strony zawieszały broń o stałej porze, gdy obładowane
czatem DC-9 transportowało ładunek tego lekkiego narkotyku do północnej Kenii.
Czat bowiem zawiera łagodną postać amfetaminy, jej pobudzające działanie docenia dziennie setki tysięcy konsumentów, od Jemenu po Kenię, żujących liście bądź przyjmujący go w postaci naparu.
W Etiopii
czat najczęściej widziałem w autobusach. Czasem cała sekcja pojazdu zamienia się w "
czatowisko", na podłodze pełno jest gałęzi, listki żują zarówno mężczyźni jak i kobiety. Najwyżej ceni się młode listki ze szczytów gałązek. Oderwane źdźbła przeżuwa się, przemieszczając je powoli w stronę policzka, gdzie wkrótce gromadzi się niewielka, zielona kulka, oddająca powoli ślinie narkotyk. Orzeźwienie przychodzi po pół godzinie.
Addis-Szczecin
Na południowym krańcu placu De Gaulle w Addis stoi kilkunastopiętrowy budynek magistratu. Wiedziony chęcią wejścia na dach najwyższego budynku w okolicy śmiało przeszedłem bramkę, kierując kroki na schody. Wkrótce znalazłem się na dwunastym piętrze, drzwi na dach zastałem zamknięte. Napotkanego strażnika poprosiłem, aby mi otworzył ale ten zasłonił się wymogiem posiadania spec-przepustki i skierował do administracji budynku. Administracja z kolei odesłała mnie do budynku Rady Miejskiej. Spychologia.
Ponieważ Rada Miejska znajduje się po drugiej stronie ulicy, nie zniechęciło mnie to przed dalszym drążeniem tematu. Po przejściu procedury bezpieczeństwa znalazłem się w obszernym budynku zarządu miasta, szerokie korytarze, lustra i marmury. Informacja za to, to mizerne drewniane biurko porzucone w ciemnym kącie. Przez chwile urzędnicy grali ze mną w ping ponga ale gdy po raz któryś z kolei trafiłem do tych samych drzwi postawiłem sprawę na tyle jasno, że trafiłem do gabinetu ważniaka. Niestety ważniak poszedł już do domu (widocznie dowiedział się, że ktoś coś od niego chce).
Wróciłem nazajutrz, ważniak odesłał mnie do administracji budynku ale gdy wytłumaczyłem mu, że właśnie od nich przychodzę był zmuszony zadziałać - wykonał telefon, zapisał coś na strzępie papieru. Ze skrawkiem papieru jak z listem żelaznym udałem się z powrotem do magistratu. Trop ten zaprowadził mnie do gabinetu nr 530, na skórzanym fotelu siedział szef służb kontaktów zewnętrznych, po krótkiej pogawędce oprowadził mnie po najwyższym piętrze otwierając okna na cztery strony świata (powodując przy tym przeciągi unoszące pod sufit papiery z urzędniczych biurek). Dowiedział się, że jestem z Polski:
- Aaa! Z Polski! Byłem pół roku temu. Addis Abeba i Szczecin to miasta siostrzane.
Kieszonkowcy
Technika napadu nie jest skomplikowana. Bandyci operują w miejscach tłocznych, ruchliwych, trudno ich wyłowić okiem, gdy obserwują zbliżającą się ofiarę. Pierwszym etapem zasadzki jest rozproszenie uwagi, zagadnięcie, zwykłe "cześć". Gdy ofiara przekonana jest o tym, że właśnie spotkała się z objawem szczerej gościnności, na przedramieniu czuje stalowy uścisk. Chwilę później kolejna para silnych rąk chwyta ofiarę z tyłu, uniemożliwiając ruchy rąk, jednocześnie przeszukując kieszenie koszuli. Trzeci napastnik atakuje z przodu, chwyta za kolana przeszukując jednocześnie w błyskawicznym tempie kieszenie w spodniach.
Atak trwa kilka sekund, po tym czasie banda rozpływa się w powietrzu. Dookoła pełno ludzi, nie wiadomo, czy napastnicy są już daleko, czy udają przechodnia z gazetą.
Kenia
Konwój
Na głównym placu w Moyale, o poranku zbierają się pojazdy udające się na południe. Nie jest ich wiele, dwie terenowe Toyoty i trzy ciężarówki. Oprócz samolotu Kenia Airlines jest to jedyny sposób na przedostanie się do Nairobi.
Ciężarówki transportują etiopskie bydło, każda z nich mieści około dwudziestu, ustawionych ciasno obok siebie zwierząt. Bydła dogląda człowiek, którego zadaniem jest uspokajanie agresywnych osobników oraz stawianie na nogi sztuk osłabionych. Pod koniec dwudniowej podróży w upale i zaduchu, niektóre zwierzęta kładą się na bok, półprzytomne nie zwracają uwagi na tratujące je kopyta. Opiekun skacze wtedy między krowie placki i stawia je na nogi - prosto, wystarczy chwycić zwierzę za ogon i silnie wykręcić go w kierunku zmuszającym zwierzę do powstania.
Nad krowami dyndają nogi podróżnych. Przestrzeń z krowami zamknięta jest kratownicą z dwucalowych stalowych rur. Te rury to siedziska, na których podróżni spędzą dwudniową podróż do Isiolo. Droga jest wyboista a kierowca prowadzi auto nie przejmując się ani krowami ani ludźmi. Po godzinie jazdy tyłki podróżnych dostają nieźle w kość.
Droga przez suchą niską sawannę jest niebezpieczna, lecz nie ze względu na stan nawierzchni. Tereny północno-wschodniej Kenii są nękane przez bandy rabusiów, zwane również shifta, które kryjąc się w chaszczach sawanny poruszają się niezauważone na dużych obszarach, organizując od czasu do czasu zasadzki na drogach. Bandyci przenikają z Somalii i są zagrożeniem nie tylko na drodze z Moyale, zdarzają się również napady na matatu w okolicach Garissa, na wschodzie kraju.
W celu zwiększenia bezpieczeństwa podróży, komunikacja na drodze z Moyale do Isiolo porusza się w konwojach pod eskortą wojska. Tak głosi rząd, rzeczywistość jest jednak inna. Konwój - zwykle kilka ciężarówek z bydłem - opuszcza Moyale chroniony przez żołnierzy w sile jednego uzbrojonego mężczyzny na auto. Po godzinie, na pierwszym posterunkiem za miastem, życząc szczęśliwej drogi żołnierz opuszcza ciężarówkę. Dalszy odcinek dwudniowej drogi pokonywany jest bez jakiejkolwiek eskorty.
Drugiego dnia, konwój przemierza najbardziej ryzykowny teren między Marsabit a Isiolo. Tutaj napady zdarzają się najczęściej. Na jednym z posterunków zostaliśmy zatrzymani przez wojskowych, usłyszałem podniesione głosy, na ciężarówce poruszenie. Dobiegła nas informacja, że dzisiaj nad ranem bandyci zaatakowali jedną z ciężarówek, nikt nie zginął ale ukradli wszystko. Przerwa w oczekiwaniu na decyzję, czy nas puścić trwała pół godziny. W końcu jedziemy, sami, wojskowi zostali na posterunku. Na ciężarówce cisza, rozglądanie się wokół, napięcie. Mniej więcej w połowie drogi, jaka pozostała do Isiolo, równy teren urozmaicają charakterystyczne wzgórza, tutaj jest rzekomo najniebezpieczniej. Rzeczywiście, żwirowa droga w pewnym momencie nosiła na sobie coś więcej niż regularne, proste koleiny. Ślady ruchu na poboczu, ślady pozostawione przez użyte w zasadzce, tarasujące drogę kamienie, w końcu ślady opon, znikające gdzieś między karłowatymi akacjami.
Autobus do Nairobi
O siódmej rano z Isiolo wyruszyły dwa autobusy. Rozpoczął się szaleńczy pościg. Jedno z aut było nowe i oprócz zwykłej rywalizacji o pasażerów nadarzyła się okazja by sprawdzić, które z nich jest lepsze - nowe Mitsubishi, czy stara Scania.
Celem było dotarcie pierwszym do Nanyuki, miejscowości odległej o trochę ponad osiemdziesiąt kilometrów. Siedziałem z tyłu trzymając się kurczowo fotela przede mną. Na wybojach autem rzucało w ten sposób, że bez solidnego umocowania łatwo było o niekontrolowaną zmianę pozycji i silne uderzenie. Droga wiedzie przez malownicze, żyzne pagórkowate tereny. Zjeżdżając w dół, autobus pędził grubo ponad sto kilometrów na godzinę. Wyprzedzając inne auta kierowca zapominał, że nie prowadzi sportowego auta a kilkutonowy autobus.
Konwój po raz drugi
W Nairobi spotkałem Etiopczyka spod Aksum. Sprzedawał na ulicy zegarki, cały towar miał na jednym ręku. Opowiadał, jak jakiś czas temu jechał drogą z Marsabit do Isiolo: "
Wyruszyliśmy jak zwykle, o poranku. Nie, nie była to ciężarówka z bydłem tylko mniejszy samochód z towarem przywiezionym z Etiopii. Jechaliśmy z obstawą jednego żołnierza z karabinem. W pewnym momencie, zobaczyliśmy, że drogę blokują wielkie kamienie, musieliśmy się zatrzymać. Żołnierz widząc kamienie schował karabin pod worki, ciężarówka się zatrzymała. Wyszli z krzaków, grozili bronią ale nikomu nie wyrządzili krzywdy. Zabrali cały ładunek, karabin żołnierza, przeszukali wszystkich zabierając im portfele, zegarki a nawet buty. Przeładowali wszystko na terenowe Toyoty i odjechali. Jeszcze zanim ciężarówka się zatrzymała wcisnąłem zwitek banknotów w jakąś szczelinę, tylko to uratowałem."
Miesiąc w osiem godzin
Powrót z Nairobi do Europy trwa osiem godzin. Wylatując o zmierzchu zostawia się za sobą światła Nairobi, kilku większych miasteczek i wlatuje się w prawdziwie czarną Afrykę. Pogoda była dobra, na ziemi nie było widać żadnych, nawet wątłych światełek. Turkana, Sudan południowy, przygranicze z Etiopią. Widzę to na mapie monitora, za oknem ciagle nic. W końcu pojawiają się światła Chartum, nieregularny świetlisty placek. Potem znowu długo nic, aż do Asuanu. Od tego miejsca mamy przed oczami niezwykły obraz nocnej mapy Egiptu. Mamy więc placuszek Asuanu, cienką ale rozświetloną nitkę Nilu, światła Luksoru, Queny (teraz dopiero widać jak jest to duże miasto), El Minya. W Kairze światełka rozlewają się wraz z Nilem w szeroką deltę, jej kraniec wyznacza Aleksandria, za którą już tylko morze i zimna Europa.