Boeing 767 z Duseldorfu, na pokładzie niemieccy turyści lecący na plaże Mombasy, kilkanaście osób wysiadło w Hurghadzie (Egipt). Pogoda do lotu wyśmienita, prawie zero chmur, piękne widoki.
Noc zapadła gdzieś nad Sudanem. Lecąc na wysokości ponad dziesięciu kilometrów, nad Etiopią wlecieliśmy w chmurę. Okazało się, że jest to chmura burzowa, zapaliły się lampki pasów bezpieczeństwa. Miałem miejsce przy oknie z widokiem na silnik, patrzę na zewnątrz, a tam na wielkim korpusie silnika pełzają niebieskie języki wyładowań atmosferycznych - jak na filmie z Frankensteinem.
Sprawdzam, czy nie zrobiłem błędów w opisie wyprawy. Patrzę, program podkreślił mi między innymi następujące wyrazy: Ruanda, Burundi. Klikam myszką by sprawdzić poprawną pisownię, ale program niczego nie proponuje. Zmieniam ręcznie Ruandę na Rwandę i nic się nie zmienia, nie rozpoznaje takich wyrazów. Co to za program? Ano Microsoft Word, wersja 2000. Witam w XXI wieku!
Pierwszy dzień wyprawy. Idę z plecakiem przez centrum Mombasy w poszukiwaniu hotelu. Mijając przycupniętych pod ścianą bezrobotnych słyszę:
- Get the fuck out of here. This is not Europe, this is Africa!
Jadąc autobusem, na przystankach i skrzyżowaniach spotyka się obnośnych handlarzy. Towar trzymają na głowie - okna autobusu są wysoko, łatwiej jest więc sięgnąć. W ten sposób można kupić żywność, napoje, chusteczki.
Na większych przystankach jest też zawsze paru handlarzy zegarków. Przyczepiają je do kawałka tektury - mała wystawka na głowie. Zegarki to proste cykacze lub chińskie elektroniki, słowem - jarmark. Pasażerowie wybierają sztukę, oglądają, przykładają do ucha nasłuchując cykania, po czym kupują albo nie.
Spojrzałem na siedzącego mnie towarzysza podróży, który właśnie dumny był z nowego nabytku ze szkłem wypukłym jak lupa. Zegarek wskazywał na inną godzinę niż w rzeczywistości była, nie można było stwierdzić czy się późni czy śpieszy, po prostu była to zupełnie inna godzina. Spojrzałem na zegarki innych pasażerów autobusu - w większości przypadków było podobnie, każdy z nich żył w zupełnie innej strefie czasowej.
W Mombasie okazało się, że oprócz mnie na pokładzie samolotu była trójka innych Polaków. Mieli inne plany niż ja, ale wracali również tym samym samolotem.
Ostatniego dnia wyprawy, z powrotem w Mombasie, szukałem ich, by podzielić się kosztem dojazdu następnego dnia na lotnisko - trzeba było jechać taksówką, jeszcze w nocy. Wiedziałem, w jakim hotelu się zatrzymali poprzednio, więc tam skierowałem najpierw kroki. Gdy tam ich nie zastałem, zacząłem obchód po wszystkich tanich hotelach, jakie znalazłem w przewodniku. Za każdym razem, pytałem o trzy osoby: dwóch chłopaków - jeden wysoki, prawie dwa metry, drugi niższy, w okularach oraz dziewczynę.
W końcu w jednym z hoteli powiedziano mi, że tak, tutaj się zatrzymali. Idę do wskazanego pokoju, pukam. Otwiera mi wysoki chłopak, w środku widzę mniejszego, w okularkach oraz dziewczynę. Pytam: "Jesteście z Polski?" - "Tak". Nie byli to jednak ci, których szukałem, tych spotkałem dopiero nazajutrz, na lotnisku.
Mombasa jest głównym portem Kenii, z jej usług korzystają też inne państwa. Sznurek rozgrzanych ciężarówek ma tablice z Ugandy, Ruandy, Konga. Droga wiedzie przez Tsavo, kiedyś był to asfalt, ale deszcze go zmyły. Teraz jest to serpentyna żwirówki. Jadąc nocą nie da się zasnąć - jest gorąco, ale tubylcy zamykają okna, bo im zimno, poza tym niemiłosiernie trzęsie. Widoczność jest kiepska, bo ogranicza ją tuman kurzu. To, co widać to przydrożne baobaby, termitiery, zarośla - wszystko w jednolitym kolorze pyłu.
Już opis w przewodniku jest niezwykły: "All human life is here and you need stamina to survive it". Knajpa otwarta non-stop od 1968 roku, pierwszy obraz to bielona, prosta izba z kilkoma ławami i barem w kącie. Bar znajduje się za wysoką pod sufit siatką z metalowych prętów. Znajduje się w niej tylko jeden otwór - na tyle duży by podać piwo i zabrać należność.
Gdy usiadłem w piwem w ręku, przysiadł się do mnie miejscowy herbatnik, mówił że się nazywa Nairobi i non-stop pije. Opowiadał, że był ciężko ranny w wypadku i ma nie po kolei w głowie. Pokazywał jakieś proszki i tabletki, pytał mnie co dla niego przywiozłem i jakie lubię kobiety. Wkrótce obok mnie usiadły dwie panie, z ich mamrotania oraz "gestykulacji" wynikało, że interesuje je płatny seks. Pozostałe miejsca przy ławie zajęli niemi obserwatorzy.
Stary Peugeot 505. Na fotelu obok kierowcy siedzą dwie osoby, z tyłu cztery na kanapie i kolejna czwórka na desce w bagażniku kombi. Na dachu góra tobołków. Jadę z Nairobi do Nanyuki, droga jest dobra, dwupasmowa. Kierowca zarabia na życie prowadząc auto - im więcej zrobi kursów tym więcej zarobi. W Afryce nie ma stanów pośrednich, jeżeli jest klimatyzacja to działa na maksimum wydajności, albo jest czarne - albo białe. Kierowca wciska więc pedał do końca, droga jest pusta, zakręty łagodne. Wydaje mi się, że jadąc z górki pędzimy koło dwustu na godzinę, na łagodnych łukach drogi słyszę jak piszczą opony. Pada drobny deszcz.
Lodwar, północna Kenia. W mieście nie ma elektryczności, idę z plecakiem pod rozgwieżdżonym niebem przez ciemne ulice. Oprócz gwiazd, centrum miasteczka rozświetla tylko kilka lamp naftowych, ich żółte światło wylewa się z kilku okien. Zupełna cisza. Dobiega północ.
Nagle słyszę warkot silnika. Dźwięk narasta i po chwili zza domostw wyłania się smuga światła. Wyjechały trzy matatu, przede mną dwunastogodzinna jazda przez pustynię i sawannę. Matatu będą jechały razem, tak bezpieczniej.
Wyruszamy o północy. Siedzę obok kierowcy, z prawej strony jeszcze jeden pasażer, za mną chyba dwudziestu. Droga jest asfaltowa, ale cienką nawierzchnię położono bezpośrednio na żwir i deszcze wypłukały w niej głębokie dziury. Droga wygląda jak ser szwajcarski, dziury są czasem metrowej głębokości.
Kierowca musi jechać szybko unikając tych głębszych, gdy mimo wszystko w którąś wpadnie, samochodem gwałtownie wstrząsa a on mamrocze "eej!", poza nim nikt z pasażerów się nie odzywa. Jako że siedzę obok, spoczywa na mnie zadanie przypalania mu kolejnych papierosów.
Po kolejnym "eej!" coś zaczyna zgrzytać z lewej strony. Zatrzymujemy się, korpus hamulca tarczowego zupełnie odpadł i majta się na boki. Kierowca wyciąga zestaw naprawczy - żyletkę i starą dętkę. Z jego pomocą wycina wąskie paski gumy i solidnie mocuje nimi uszkodzony mechanizm. Jedziemy dalej.
Dworce autobusowe i bazar to właściwie jedno i to samo. Tam gdzie przewijają się podróżni jest zawsze dużo kramów, bud ze strawą, handlarzy z towarem na głowie. Trudno powiedzieć czego jest więcej - ich, czy pasażerów.
Najczęściej spotykana technika stosowana przez konkurujące firmy transportowe jest następująca. Obsługa krzyczy, mało tego - drze się wniebogłosy, iż auto właśnie odjeżdża. Pasażerowie z dobytkiem biegną więc przez tłum zadowoleni, że szybko udało im się załapać. Autobus przygazowuje, podjeżdża metr, dwa, po czym cofa z powrotem. Nawoływanie zaczyna się od początku, znowu przygazowywanie, krótki podjazd i powrót. Gdy wydaje się już, że faktycznie jedziemy, kierowca zatacza kółko wokół bazaru i wraca z powrotem. Trwa to godzinę, dwie.
Slogan reklamujący piwo: "Tusker, my country, my beer". Obok plansza z reklamą papierosów marki Sportsman.
Wysiadam z matatu z Kitale. Bazar, gapie coś obserwują. Podchodzę bliżej, w kółku zmaga się na gołe pięści dwóch pijanych mężczyzn. Walka musiała już chwilę trwać, rywale mają równo obite i zakrwawione twarze. Murzyni mają i tak duże wargi i nosy, ale spuchnięte od uderzeń wyglądają wręcz karykaturalnie. Krwi na czarnej skórze prawie nie widać.
Kitale. Od doby czuję, że coś mi się robi pod okiem. Myślałem, że to od pocierania, ale przecież nie tarłbym tego miejsca gdyby wszystko było w porządku. W hotelu znalazłem lustro, pod okiem widniał czerwony półksiężyc. Na noc, nasmarowałem go kremem antybiotycznym, powinien przynajmniej zmniejszyć zaognienie.
Rano się budzę, dotykam ręką oka - chyba wszystko wróciło do normy. W lustrze widzę jednak, że nie tylko zaczerwienienie nie ustąpiło, ale pojawiła się też opuchlizna.
Co robić? Szukać pomocy medycznej? Nie mam pojęcia co to jest, może ukąsił mnie jakiś owad? Do Nairobi mam jakiś dzień drogi, tyle samo do Kampali, a ja chcę jechać na północ, nie ma tam prądu i pewnie też lekarza. Pojechałem na północ, nazajutrz było już lepiej.
Droga do Malaba przy granicy z Ugandą jest dobra. Jadę w prawie pustym matatu. Kierowca zabawia się ścigając się z kolejnym matatu. Gdy przekraczamy 110 km/h, słychać przenikliwe "pi... pi... pi...". Droga jest raz z górki raz pod górkę, wolałbym, żeby cały czas było w górę, wtedy jedziemy wolniej. Zjeżdżając w dół liczę kolejne "piki". Jedenaście, dwanaście... Kierowca wyprzedza nie bacząc na nadjeżdżające z przeciwka samochody, gdy widzi, że nie da rady - hamuje z piskiem i zjeżdża w prawo. Trzynaście, czternaście...
Wyjeżdżam w podróż nocnym autobusem do Nairobi. W sierpniu i wrześniu w Kenii mniej pada ale nie jest tak gorąco. Pogoda jak typowego polskiego lata.
W autobusie zrobiło się chłodniej. Pasażerowie jadą w kurtkach z kapturami, kaptury mają naciągnięte na głowy, dodatkowo mają jeszcze na głowach czapki, trochę przypominają w tym Eskimosów. Wszystkie okna są zamknięte oprócz mojego - jadę w krótkim rękawku i wcale nie jest mi zimno. Muszę jednak zamknąć okno, gdyż sąsiad marznie na kość.
Północna Kenia, od pierwszego miasta z elektrycznością dzieli mnie dzień drogi. Zagotowałem na węglu drzewnym herbatę i usiadłem z nią obok dwóch miejscowych na stopniu chaty przy drodze.
Noc. Na niebie miliardy gwiazd, widok niespotykany. Na południu niebo wygląda zupełnie inaczej niż w Europie, nieznajomo. Z okien przydrożnych chat z rzadka wylewa się żółte światło lampy naftowej. Siedzący obok mnie milczą, nie rozmawiają, nie pytają skąd jestem i jak się nazywam. Jedyny dźwięk jaki słychać to warkot generatora. Sto metrów dalej maszyna zasila projektor, na niewielkim ekranie ktoś wyświetla film.
Ile osób wejdzie do pick up'a? Ano w kabinie trzech, w budzie zaś dwadzieścia sześć. Jest też jeszcze parę kur i tobołków.
Sipi, Uganda. Tutaj znajdują się słynne wodospady, aby je zobaczyć wystarczy odejść trochę od drogi. Wynająłem napotkanego chłopca, żeby zaprowadził mnie dalej, do innych wodospadów. Półnagi, bosy chłopak ruszył przed siebie. Wkrótce zaczęło padać więc za parasol posłużył mi wielki liść bananowca, jemu nie był potrzebny. Nagle, chłopak wskoczył na pochyłą skałę i kilkoma susami znalazł się na górze, kilkanaście metrów wyżej. Musiałem zrobić to samo - rzuciłem liść na bok i czepiając się skałek powoli wszedłem za nim. Bałem się, że spadnę.
Kampala. Ambasada USA otoczona jest betonowymi zaporami mającymi ochronić budynek przed ewentualnym wybuchem. Wokół pełno wojska. Ta ostrożność to po ataku bombowym Ibn Ladena na ambasady w Nairobi i Dar rok temu.
Otwieram miejscową gazetę. Piszą że Ibn Laden planuje coś większego. Mówi się o synchronicznym wysadzeniu w powietrze amerykańskich samolotów pasażerskich.
Tanich miejsc noclegowych na prowincji jest bardzo dużo. Jadąc drogą często można zauważyć drewniane budy z ręcznie wymalowanym napisem "Hotel". Pokój w takim "hotelu" to malutka izba, w sam raz by zmieścić jedno łóżko. Elektryczności nie ma, obok łóżka stoi zwykle mała półka ze świecą. Pod półką można czasem znaleźć miednicę i bryłkę mydła - to jest łazienka. Wychodek znajduje się za drzwiami (patrząc z wnętrza pokoiku) - można załatwić się za rogiem albo w szuwarach, jeśli są. Prysznic to kubek, miska stoi pod półką w pokoju, trzeba tylko poprosić o wodę.
Miasteczko przy granicy z Kenią. Dużo zieleni, przestronne aleje, pośród tego zaniedbane wojną budynki. Tak jest też mój hotel - ponura budowla, właściwie goła bryła betonu, kiedyś musiał być to całkiem okazały hotel.
Recepcję i mały bar obsługuje pachnąca tanimi perfumami Mary. W środku cisza, nie ma muzyki, obszerne wnętrze oświetla jedna blada żarówka, na zewnątrz ciemna noc, jakby miasto przestało istnieć.
Piję piwo z szefem ochrony ministra policji Ugandy. Minister został w droższym hotelu, jego ochrona wraz z okazałym modelem terenowej Toyoty jest tutaj. Szef ochrony, również ma swojego ochroniarza - stoi obok i się nie odzywa. Mijają kolejne piwa, w ciemności widzę tylko białka ich oczu, migają białe zęby rozmówcy.
Czym się bawią mali chłopcy w Afryce? Kilka pudełek, przyciąć, naderwać tu i tam i już mamy karoserię, teraz wystarczy przymocować patyczkami cztery kapsle i już mamy model samochodu. W Europie mamy Lego.
Tanzania, droga z Mwanza do Arusha. Jazda po afrykańskiej tarce trwała półtorej doby. Metoda na ten typ nawierzchni jest jedna - rozpędzić auto do ponad 80 kilometrów na godzinę, tak by "leciało" na szczytach wybojów. Przystosowane do tego celu autobusy mają solidne resory i półtorametrowy prześwit.
Siedziałem obok okna, obok mnie jeszcze dwóch pasażerów - w autobusach siada się po trzech z każdej strony. Miejsca jest tak mało, że kolana trzeba opierać o deskę siedzenia z przodu.
Najpierw zaczynają boleć właśnie kolana, i to już po kilku godzinach jazdy. Kombinowałem podkładając między nie a deskę mapę lub zeszyt, ale nic to nie dało. Potem zaczyna doskwierać ból tyłka - nie ma bowiem możliwości, by choć na chwilę zmienić pozycję. Następnie odzywa się przyciśnięty do ściany łokieć - tutaj też bezskutecznie próbowałem podkładać różne rzeczy. Obok ucha nieustannie uderza szyba o szybę, wkrótce zaczyna przeszkadzać wszystko, włącznie z pasażerem obok, któremu puściłem kilka polskich wiązanek. Sytuacja beznadziejna, dosłownie chce się płakać.
W Tanzanii, kraju o powierzchni trzykrotnie większej od Polski są tylko trzy odcinki asfaltu. Z Dar do Dodomy, Z Dodomy do Arusha i z Arusha do Dar.
Mwanza. W środku miasta, przy zakurzonej drodze, stoją przy płocie kobiety. Gdy widzą, że idę w ich kierunku śmieją się głośno i zapraszają do siebie. Siadam na desce podpartej dwiema skrzynkami. "Chcesz jeść?", jedna z kobiet trzyma w ręku niebieski plastikowy talerz. Za chwilę nurza go w miednicy z wodą. Woda jest tak brudna, że talerz wraz z dłonią kobiety znika w brązowej cieczy. Pod płotem stoją trzy wiadra, używając "czystego" talerza nakłada potężną górę ryżu. "Z mięsem?", po czym z drugiego wiadra nakłada kilka gumowatych grudek.
Dar es Salaam. Wzdłuż nabrzeża po lewej stronie portu ciągną się liche budy. Przychodzą tu zjeść podróżni, biedota i miejscowi biznesmeni. Dilerzy co parę minut pytają czy czegoś nie potrzebuję. Kilkanaście metrów dalej, w wodzie, butwieją zardzewiałe cielska statków. Obserwuję kobietę, która podała mi właśnie jajecznicę z frytkami. Obiera ziemniaki. Za chwilę wstaje z miską pełną wody i obierzyn, idzie na brzeg. Odpady lądują w wodzie, kobieta przycupa, oddaje mocz, po czym wraca i kontynuuje pracę.
W Afryce Wschodniej żyje bardzo ciekawy gatunek muszki. Składa jajeczka na suszących się ubraniach. Gdy zetkną się one z ciałem, malutkie larwy przenikają pod skórę, gdzie zaczynają się rozwijać. Nie leczone, powodują pęcherze, czyraki, w których będą rozwijać się dalej. Będzie widać jak się ruszają. Muszka nazywa się Tumbu.
Bukoba. Czekam w porcie na prom do Mwanzy. Mam najtańszy bilet trzeciej klasy. Czekam od siedemnastej, prom ma odpłynąć po dziewiątej wieczór. W porcie ludzi niewiele, zaczynają przychodzić przed dziewiątą, wtedy jest już nas kilkaset. O dziesiątej zaczyna się formować coś na kształt kolejki, ludzie wstają z miejsc, podchodzą do zamkniętej bramy. Promu jeszcze nie ma. Oczekiwanie na stojąco trwa do pierwszej w nocy, a więc trzy godziny. Nogi bolą - nie ma gdzie usiąść.
Wpływa prom, po otwarciu bramy tłum rzuca się ku burtom, zanim jeszcze statek zacumował na dobre, kilkadziesiąt osób przeskoczyło na pokład czepiając się relingów. Wchodzę na pokład, trzecia klasa pokładowa to po prostu ładownia. Najważniejsze są tu sterty zielonych bananów, między nimi można gdzieś przycupnąć. Prom odpłynął o czwartej.
Wrak malucha przy drodze do Dar, kucharz pływający z Polakami na statkach - "Kurwa mać, nie za dużo!", pracownik petrochemii w Dar, który dziesięć lat temu była na praktykach w Płocku - "nie wiem tylko za co mnie pobili łysi".
Na dachu hotelu Africa House znajduje się knajpka. Popijam piwko obserwując jak czerwona tarcza słońca powoli chowa się za oceanem. Obok mnie siedzi młody, biały mężczyzna, również z piwkiem.
- Skąd jesteś?
- Z Nowego Jorku.
- Długo już jesteś w Afryce?
- Dwa miesiące.
- Gdzie jedziesz dalej?
- Nie wiem.
- Czym się zajmowałeś w Nowym Jorku?
- Raz tym, raz tamtym.
- A co będziesz robił jak wrócisz?
- Nie wiem.