Gdzieś na lotnisku, pomiędzy odprawą paszportową a bramką, przez którą wchodzi się do samolotu. W anonimowym barze, tkwiącym jak wyspa w potoku równie anonimowych, nieustannie przechodzących w te i we w te ludzi. W tym właśnie miejscu przekraczam niewidzialną granicę pomiędzy Europą i Afryką. Przecinam pępowinę łączącą mnie z systemem codziennego wstawania rano do pracy, świata coraz to nowych potrzeb, których wczoraj jeszcze nie było, codziennych gazetek z hipermarketów na wycieraczce, świata dużych korporacji i małych ludzi. Gdzieś w tym miejscu wydaje mi się, że otacza mnie już ciepłe, tropikalne powietrze a zimna Europa została w tyle. Wydaje mi się, że jestem już w Afryce.
Historia Tuaregów od zawsze naznaczona była ogniem i mieczem. Skąpe zasoby naturalne mogłyby na zawsze zepchnąć ten lud na sam koniec marginesu zainteresowania reszty świata, gdyby nie jedna sprzyjająca okoliczność. Na południe od pustyni było złoto i niewolnicy, towar niezwykle pożądany na północy. Kupcy arabscy od wieków prowadzili handel karawanowy, a ich szlaki krzyżowały się właśnie w kraju Tuaregów, na Saharze. Tuaregowie albo łupili te karawany albo brali haracz za ich ochronę. Dzisiaj karawany zastąpił przemyt, miecze - karabiny kałasznikowa a wielbłądy - Toyoty Land Cruiser.
Idea państwa Tuaregów jest stosunkowo nowa, luźno skonfederowany lud nigdy wcześniej nie wyrażał potrzeby zbudowania wspólnego organizmu państwowego. Pierwsze żądania tego typu pojawiły się dopiero na początku lat dziewięćdziesiątch ostatniego stulecia, gdy obietnice rządu w Niamey w zakresie pomocy i rozwoju regionu okazały się puste. Okres ten, zwany Pierwszą Rebelią trwał pół dekady, kończąc się układem pokojowym z 1995 roku. Agadez znowu stał się chętnie odwiedzaną przez turystów „perłą Sahary”.
W 2007 roku bańka mydlana pękła. Tuaredzy nie doczekali się spełnienia obietnic z 1995 roku - większego wpływu politycznego w swoim regionie i większego udziału w zyskach z wydobywanego w Arlit uranu (program francuskiej energetyki jądrowej w całości opiera się na uranie z Arlit, wydobyciem uranu zainteresowani są również Chińczycy). Celami ataków rebeliantów stały się pozycje armii rządowej, instalacje wydobywcze, lotnisko w Agadez. Drogi w górach Aïr zostały zaminowane, inne miny wybuchły na południu - w Tahoua, Maradi, Niamey. Rząd w Niamey pod groźbą kary śmierci zakazał wstępu na północ Nigru wszystkim organizacjom pozarządowym i dziennikarzom (informacje o rebelii docierają z dwóch źródeł - oficjalnych komunikatów rządu w Niamey oraz z drugiej strony ze stron internetowych powiązanych z ruchem tuareskim).
Wszystko wskazuje, że rebelia będzie trwała latami i nie szybko będzie można znowu pojechać w góry Aïr, na pustynię Ténéré, napić się mocnej, zielonej herbaty wraz z Tuaregami, których gościnności żadna rebelia jak sądzę nie zmieni.
Do przyrządzenia nigeryjskiej suyi potrzebny jest w naprędce zmajstrowany, najlepiej z jakiejś pustej, blaszanej beczki, grill. W dolnej części wycinamy otwór, w który będziemy potem wtykać kawałki drewna. Na górze zaś kładziemy metalową siatkę, czyli ruszt. Dobrze wykonany grill będzie służył przez lata. Zanim przejdziemy do przepisu rozpalmy ogień, by wykonane przez nas urządzenie się nagrzało. Nie trzeba chyba przypominać, że jeśli chcemy mięso upiec i uwędzić a nie okopcić, trzeba użyć drewna liściastego.
Najlepszym mięsem do suyi jest wołowina, ale trzeba pamiętać, że będzie to wersja luksusowa. Częściej spotykane jest mięso kozie, którego u nas w sklepach nie ma. Zawsze można zakupić to zwierzę od okolicznego chłopa i ubić je samemu - mięsa wystarczy na większą imprezę, np. wesele.
Widziałem trzy metody porcjowania mięsa na suyę. Najczęściej spotykany to pocięte skrawki nadziane na patyczek. Możne też wrzucić na ruszt większą połać mięsiwa, by potem odkrajać co lepiej upieczone kawałki. Inny sposób to odcinanie większych, lecz bardzo cienkich plastrów.
Kluczem do smaku jest przyprawa, którą obtacza się mięso przed umieszczeniem go na ruszcie. Jej głównym składnikiem jest kuli-kuli, czyli prażone a następnie sproszkowane orzeszki ziemne (trzeba uważać, by podczas tłuczenia orzeszków nie uzyskać pasty - nadmiaru oleju można się pozbyć wyciskając pastę w szmatce). Do kuli-kuli dodajemy sproszkowane chilli i niewielką ilość soli - uzyskana przyprawa musi być ostra.
Część wyżej opisanej mikstury odstawiamy na bok. W pozostałej dokładnie obtaczamy kawałki mięsa i zostawiamy w tej panierce na jakieś pół godziny. Po tym czasie grill powinien być już gotowy - wrzucamy nań mięso i pieczemy dokładnie tak samo, jak naszą polską karkówkę.
By zbliżyć się do oryginału, gotową suję podajemy w kawałku szarego papieru, najlepiej oddartego z dużego worka po cemencie portlandzkim. Nie jest w dobrym stylu serwowanie suyi w formie surowej, tj. tak, jak zdjęliśmy ją z rusztu. Mięso trzeba zdjąć z patyka i pokroić na małe kawałki. Obok można położyć kawałek cebuli i pomidorka. Jeśli ktoś lubi, na koniec wszystko można posypać odłożoną w tym celu kuli-kuli.
Plac autobusowy w Kano ma kształt kwadratu, oprócz jednego z boków, przy którym jest wjazd, pozostałe wyznaczają stojące jeden obok drugiego, blisko siebie, autobusy. Jest ich chyba sto. Pomiędzy nimi krążą pucybuci, sprzedawcy orzeszków, wody w woreczkach, chodzące apteki, tysiąc jeden drobiazgów i podróżni. Są też naganiacze, którzy w walce o klienta (autobusów odjeżdżających w to samo miejsce jest zawsze kilka) potrafią wyrwać klientowi z rąk walizkę a konkurenta chwycić za koszulę lub co najmniej poczęstować wyzwiskiem.
Autobus, na który czekałem nazywał się God Bless Ezenwata (Boże błogosław Ezenwatę). Nigeryjczycy to ludzie religijni, wyznania wiary można znaleźć nie tylko na autobusach, ale również na szyldach sklepików, szybach samochodów czy torebkach z wodą do picia. W przypadku autobusu można jednak pomyśleć, że błogosławieństwo to jest szczególnie potrzebne.
Przed przyjazdem do Nigerii, jeszcze w Polsce otrzymałem taką radę - nigdy nie korzystać z nocnych autobusów. Nawet w dzień zdarzają się bowiem napady, ale w nocy dzieje się to dużo częściej. Jeżdżąc po Afryce wiele razy jeździłem drogami, na których grasują bandyci. „Niech tam” - pomyślałem - „tylu ludzi jeździ autobusami, to niemożliwe, by na wszystkie napadali, jadę!” - i pojechałem.
Nigeryjski autobus jest podobny innym pojazdom przemierzającym afrykańskie drogi - pięć siedzeń w rzędzie, na podłodze śmietnik, głośna muzyka (siedzieć pod głośnikiem to pech). Jedną rzecz widziałem wszelako po raz pierwszy - kierowca był zupełnie odgrodzony od przedziału z pasażerami, cały przód autobusu oddzielony był od reszty metalową ścianą. By porozmawiać z obsługą należało głośno zapukać, wtedy otwierało się małe okienko, jak w więziennej celi. Przyczyna jest prosta - bandyci nie czają się wyłącznie na drogach, czasami jadą ze wszystkimi, by w środku drogi wyjąć zza pazuchy broń i zabrać pasażerom portfele i telefony komórkowe. Dzięki ścianie, kierowca ma to gdzieś.
Z Kano mieliśmy wyjechać o osiemnastej. Piękny, nowy autobus, fotele jeszcze w foliach, okazał się tylko wabikiem - gdy wszyscy wsiedli podjechał inny, starszy i trzeba było się przesiąść. Odjechaliśmy więc godzinę później, już po zmroku. Dobrze, że metalowa ściana zasłania widok na drogę z przodu, bo to co dzieje się na nigeryjskich drogach lepiej działa na sen niż kawa (o tym miałem się przekonać dopiero później).
Godzina 4:15 nad ranem, zaraz zanim autobus zaczął hamować spojrzałem na zegarek. Choć hamował gwałtownie, aż poczułem smród palonej gumy, sądziłem, że zatrzymujemy się po jakiegoś pasażera - kilku już po drodze tak zabraliśmy. Zastanawiałem się tylko, komu przyszło do głowy czekać na autobus w szczerym buszu o czwartej rano. Wątpliwości brutalnie rozwiały dwa strzały. Po kolejnych dwóch na pokładzie autobusu powstało zamieszanie. Wiedziałem już co się dzieje. Każdy starał się ukryć kosztowności - ktoś wpychał portfel pod uczepiony sufitu telewizor, sąsiad wpychał aparat telefoniczny w dziurę fotelu.
Pędziliśmy na wstecznym. Trudno powiedzieć, co się działo przed autobusem a przez okno niewiele było widać, również dlatego, że kierowca uciekając wyłączył światła. Z sekretnej kieszeni w spodniach wydobyłem wszystkie pieniądze, jakie miałem, wciskając je następnie w szczelinę pomiędzy fotelem. Resztę, wraz z komórką zostawiłem przy sobie - przestępcy nie uwierzą, że nie mam przy sobie nic. Autobus zahamował, pośpiesznie wyszliśmy w noc. Udało się uciec. Byliśmy gdzieś w szczerym buszu, na północ od Ibadan. Przed nami droga łagodnie wznosiła się na pagórek, to za nim była zasadzka. Wtem, z naprzeciwka strzelił snop światła. Jak na sygnał wszyscy w popłochu rzucili się do ucieczki. Byłem sam, z duszą na ramieniu dałem susa w busz. Nie wiedziałem dokąd uciekać, czy kryć się w krzakach, czy uciekać jak najdalej. Przede mną majaczyła w ciemnościach jaśniejsza plama, to któryś z pasażerów wyróżniał się białą koszulą. Postanowiłem, że będę się go trzymał. Bałem się, że sam zabłądzę i jak wszystko minie nie będę umiał wrócić do drogi.
Nie uciekliśmy daleko. Raczej rozpierzchliśmy się na tyle daleko, by nasłuchiwać co się dzieje. Wiem, że gdy to piszę można to odebrać za przechwałki, że się taką przygodę przeżyło ale wierzcie mi, nikomu nie życzę takich wakacji. W kieszeni zostało mi jakieś pięćdziesiąt dolarów i paszport, reszta, wraz z plecakiem i sprzętem fotograficznym jak sądziłem właśnie zmieniała właściciela.
Minęło trochę czasu. Nikt nas nie gonił. Być może złodzieje zadowolili się łupem pozostawionym przez nas w autobusie. Ludzie zaczęli wychodzić z buszu bliżej drogi, zbierać się w małe grupki, rozmawiać. Ktoś mówił, że od dwudziestu lat jeździ tą drogą i nigdy wcześniej coś takiego go nie spotkało. Ktoś inny opowiadał, jak w biały dzień na drodze z Kano do Maiduguri napadnięto na autobus, którym jechał. Stracił mało, bo miał tylko drobne pod ręką a jako, że na bogatego nie wyglądał dali mu spokój. Innego jednak zastrzelili. Kląłem w duchu swoją lekkomyślność, głupotę wręcz, że wsiadłem w nocny autobus. Nigdy więcej.
Po jakiejś godzinie uspokoiło się na tyle, że zbliżyliśmy się do drogi na odległość jakichś dwustu metrów. Wyczekiwaliśmy świtu. Za naszym autobusem ustawiło się kilka innych pojazdów, nikt nie chciał ryzykować, by jechać pierwszym. Ktoś, widocznie z obsługi autobusu, opowiadał jakie to mieliśmy szczęście, bo kierowca w porę zauważył kłody na drodze po czym po ciemku jechał jakiś kilometr na wstecznym. Atmosfera się trochę rozluźniła, ale ilekroć z naprzeciwka strzelał snop świateł reflektorów szybko wycofywaliśmy się głębiej w busz.
O brzasku wróciliśmy do autobusu. Nic nie zginęło. Kto jechał z naprzeciwka za pierwszym razem - nie wiem. Kilku odważnych pojechało przodem, głównie olbrzymie ciężarówki-cysterny ale też i jeden minibus. Duże autobusy zjechały na przeciwny pas i ruszyły szeregiem do przodu. Byłem szczęśliwy, że znalazł się odważniejszy kierowca i wyprzedził nas autobus prowadząc kolumnę. Szybko nabraliśmy prędkości, zbliżając się do szczytu pagórka pędziliśmy już pewnie ponad stówę. Wszystkie głowy zwrócone w prawo obserwowały pobocze. Na sąsiednim pasie mignął nam przed oczami taki obraz: minibus, rozrzucone wokół bagaże, jacyś ludzie.
Choć zasadzek nie urządza się zapewne jednej za drugą, to strach mnie nie opuszczał. Czekałem jak wybawienia pierwszej osady ludzkiej, jakiejś wsi choćby, żeby wyjechać w końcu z tego przeklętego buszu.
Gdy dojechałem do Lagos powiedziałem sobie, że w Nigerii nigdy więcej w nocny autobus nie wsiądę. Tymczasem gdy przyszło mi jechać dalej nocna jazda znowu wydawała się najlepszą opcją - miałem do pokonania długą drogę a dnie wolałem spędzać na zewnątrz, a nie zamkniętym w metalowej klatce autobusu. Stało się więc - znowu siedziałem w nocnym autobusie, z Lagos do Calabar. Myślałem, że to co mnie spotkało wcześniej to pech, losowy przypadek, który tak jak w totolotku dwa razy pod rząd zdarza się nieprawdopodobnie rzadko.
O jak bardzo tego żałowałem, gdy sto kilometrów od Lagos autobus ostro zaczął hamować. Tym razem od razu wiedziałem z jakiego powodu. Szczęście jednak mieliśmy większe, ponieważ po kilkuset metrach jazdy na wstecznym zawróciliśmy w zatoczce, co pozwoliło szybko wycofać się na bezpieczną odległość. Tym razem jednak najgorsze było dopiero przede mną. Po około godzinie (była jedenasta wieczór) kierowca postanowił jechać dalej. I tym razem byliśmy w grupie kilku autobusów, ale nie czułem się przez to bezpieczniej - konwój szybko się rozsypał i po pokonaniu pierwszego wzgórza, za którym czekali na nas wcześniej bandyci znowu nie było wiadomo, co nas spotka za zakrętem. Każde wciśnięcie pedału hamulca przez kierowcę było dla mnie sygnałem, że cała historia może się powtórzyć. Wyglądałem wtedy przez okno, by sięgnąć wzrokiem na drogę z przodu. Najgorsze były momenty, w których przy mocniejszym hamowaniu nie widziałem nic, wtedy spodziewałem się najgorszego. Okazywało się wtedy najczęściej, że to tylko wielka dziura w asfalcie, którą należało ostrożnie wyminąć. Innymi razy przy drodze stali żołnierze, ale to można było stwierdzić dopiero z bardzo bliska, gdyż ich twarze oświetlały tylko lampy naftowe lub ogniska. Tak przez cała noc, aż do świtu.
Trzeci raz w nocny autobus nie wsiadłem.
Nad rzeką Cross w Calabar stoi niepozorny pomnik. Naturalnej wielkości figura lwa ustawiona na niewysokim postumencie, wtapiając się szarością w otoczenie. Możnaby przejść obok zupełnie nie zwracając nań uwagi. Za pomnikiem leniwie płynie rzeka, a obok na plastikowych krzesłach siedzi kilkunastu mężczyzn. Prawie wszyscy żłopią piwsko. Kilku trzyma w ręku wielkie, zwinięte z gazety skręty. Co palą łatwo poznać po zapachu. Nie jest to tytoń. Wśród nich jest ubrany w wojskową panterkę żołnierz, kilku miejscowych cwaniaków, jeden pije Colę, bo jest muzułmaninem.
- Wiesz - kontynuował rozmowę ze mną jeden z nich - to wstyd, że mamy tu takie miejsce, taki pomnik, a nikt tu nie przyjeżdża. Wstyd!
Reszta bandy nie specjalnie przejmowała się podjętym przez kolegę tematem. Ktoś uparcie namawiał mnie, bym postawił mu piwo, kto inny zapisywał sobie na pudełku po papierosach mój adres, reszta patrzyła gdzieś mętnym wzrokiem.
- Wiesz - ciągnął temat - gdybym był prezydentem posadziłbym wokół kilka krzaków a cały pomnik pomalował na złoty kolor. Tak, wtedy na pewno przyjeżdżałyby tu masy turystów. Masy!
Afryka doświadczyła wielu rewolucji, być może najwięcej w skali globu. Kapuściński twierdzi, że sam doświadczył dwudziestu siedmiu, z czego większość pewnie w Afryce właśnie. Przez bez mała dziesięć lat, w których regularnie Afrykę odwiedzałem, dane mi było być świadkiem trzech rewolucji. Nie zbrojnych, przewrotów, zmian kabinetów i generałów, o których czasami, z braku innych tematów można zdawkowo usłyszeć w polskich mediach. Są to zmiany drobne, choć powszechne i ewidentne, wydarzające się na przestrzeni miesięcy, zalewające cały kontynent czymś nowym.
Dwie rewolucje związne były z komunikacją. Pierwsza to Internet. Jeszcze dekadę temu kafejka internetowa w Afryce była pojęciem równie abstrakcyjnym co pokój w Somalii. Dzisiaj dostęp do Internetu można znaleźć w każdym większym mieście a po powrocie z Afryki notatnik pełen jest adresów e-mailowych spotkanych po drodze ludzi. Afrykanie wykorzystują Internet do rozmów z diasporą w Europie i Stanach Zjednoczonych, odwiedzają strony ulubionych klubów piłkarskich i oglądają pornosy w krajach, gdzie za niegodziwe postępki karzą chłostą.
Zaraz za Internetem przyszła telefonia komórkowa. Nagle, z roku na rok, wszyscy w Afryce mają komórki. Pamiętam moje zaskoczenie, gdy w Nawakszut, stolicy Mauretanii zobaczyłem tłumy Maurów, a każdy z nich miał w ręku aparat telefoniczny. Był rok 2003. Ktoś mi powiedział, że większość z tych aparatów nie działa, że to tylko symbol statusu społecznego, szpan. Okazało się to nieprawdą - dalej, w Mali, Burkina Faso, Ghanie posiadanie „komórki” było tak samo normalne co widok kobiety z tobołkiem na głowie. W miastach, na placach autobusowych i bazarach obok sprzedawców wody w woreczkach i orzeszków pojawili się młodzieńcy oferujący połączenia przez komórkę właśnie, na krzesłach inni ludzie sprzedają kupony-zdrapki, reklamy konkurencyjnych operatorów są wszędzie.
Trzecia rewolucja? Diody LED. Jeszcze rok temu wszystkie latarki były na zwykłe żarówki, teraz nawet gdy w hotelu zgaśnie światło, zamiast świecy można otrzymać skleconą lampkę ze starej płyty CD, kilku diód LED, baterii i taśmy klejącej.
Afrykański bazar to nie tylko wyznaczone geograficznie miejsce, zbiór zmajstrowanych w napręce kramów, sprawiających wrażenie trzymającej się od lat prowizorki. Ludzie przychodzą na bazar, bo w Afryce nie ma sklepów z mięsem i warzyniaków, sklepów z odzieżą i salonów obuwia. Owszem, są małe sklepiki, w których można kupić bagietkę, papierosy, baterie i inne potrzebne na co dzień drobiazgi. W stolicach można pewnie i znaleźć salony obuwia, ale bazar jest tańszy. Bazar wylewa się na ulice miast, tam gdzie krzyżują się główne drogi, zalewa place i przystanki autobusowe, wlewa się do wypełnionych oczekującymi odjazdu autobusów. Natarczywy, krzyczy kolorami, tandetą, zaczepia. Bazar bowiem to nie tylko statyczne stoisko, to również płynna masa, wypełniająca go żywa tkanka, to handlarze pchający przed sobą towar na taczkach, noszący go na głowach, obwieszeni nim jak choinka. Koloryzując, można stwierdzić, że bazar nadaje sens istnieniu afrykańskich miast w ogóle.
Czekając na odjazd minibusa, gdzieś w północnej Nigerii, otworzyłem notes i spojrzałem na zegarek. Była 9:55 rano. Zacząłem zapisywać wszystko to, co mogłem kupić przez okno:
- kokos
- wisiorek na sznurku
- czapka z daszkiem
- szczoteczka do zębów
- chleb
- zegarek na rękę
- kanapka z jajkiem
- woda w woreczku
- pomarańcze
- skórzane sandały
- ciastka
- „złoty” pierścionek
- chińska koszulka
- pokrowiec na telefon komórkowy
- muzułmański różaniec
- okulary przeciwsłoneczne
- damskie majtki
- baterie do latarki
- portfel
Ponownie spojrzałem na zegarek. Była 10:00 - upłynęło pięć minut.
Wśród mitów na temat Afryki jest taki, jakoby każdy Afrykanin w relacji z człowiekiem o białym kolorze skóry chciał go oszukać. I choć faktycznie czasami można być potraktowanym jak chodzący bankomat, są to jednak odosobnione przypadki. Znakomita większość Afrykanów, jakich spotkałem, to uczciwi ludzie. Trudno mi nawet przypomnieć sobie sytuację, w której otwarcie próbowano mnie oszukać. Wyciągnąć chyłkiem portfel z kieszeni lub ograbić w inny sposób i owszem, ale w codziennych kontaktach oszustwa nie zdarzają się wcale częściej niż w Polsce. Dobrym przykładem jest jazda autobusem, w trakcie której za przejazd płaci się często „grubym” banknotem, przekazując pieniądze przez kilka osób do przodu, bo do człowieka pobierającego opłatę za przejazd nie sposób się dopchać. I choć czasem trzeba na to dłużej poczekać, reszta za bilet zawsze wraca nietknięta tą samą drogą.
Dlaczego więc biali ciągle myślą, że ktoś chce ich „zrobić w konia”? Może ma to związek z tym, że od dziesięcioleci to my wyzyskujemy chytrze Afrykę, najpierw niewolniczą pracą, potem grabieżą zasobów naturalnych. Może to się budzi oczekująca kary ukryta wina.
Piszę o tym po spotkaniu z ekipą Dragonama - grupą kilkunastu osób podróżujących razem ciężarówką przez Afrykę. Spotkałem ich przypadkiem w przydrożnym barze, gdzieś na północy Kamerunu. Do późna w nocy piliśmy piwo rozmawiając o przebytej drodze. Napoje obsługa baru przynosiła do stolika, ale nie dla nich, gdyż bojąc się powierzyć komuś pieniądze sami chodzili do baru. Wracając zaś, zanim wracali do rozmowy chwilę zajmowało im ponowne przeliczanie pieniędzy, dyskutując, czy reszta jest właściwie wydana, czy nie. Dziwni ludzie.
- Turysta... tam nie ma turystów, musimy wymyślić coś lepszego.
Do granicy z Republiką Środkowoafrykańską został już tylko dzień drogi. W hotelu zapytałem o informacje na temat możliwości przedostania się do Bangui. To był traf w dziesiątkę (dziewiątkę właściwie). Z fotelu obok rozmowie przysłuchiwał się człowiek, który słysząc pytanie wtrącił się proponując pomoc. Jego żona jeździ regularnie do Bangui, mieszka niedaleko.
Niska chata, zamiecione podwórze, w jednej z izb biurko, na ścianie tablica a na niej zapisane kredą nazwy różnych towarów, ilości, kwoty pieniędzy. Widać, że prowadzi się tu interesy. Kobieta nie rozmawiała po angielsku, krzątając się przy kuchni uczestniczyła w rozmowie na dystans.
- Znam nazwisko misjonarza w Bouar - kontynuowałem. Rozmawialiśmy o barierach, czyli kontrolach na drogach, które są plagą środkowoafrykańskich dróg - powiem, że jadę do niego w odwiedziny.
- Dobra, powiedz, jak się nazywa - ze sterty papierów mój rozmówca wydobył kartkę w kratkę, na której napisał po francusku: „... nazywam się Janusz Tichoniuk, jadę do Bouar odwiedzić szefa misji katolickiej (tu jego nazwisko), który jest chory - jestem jego młodszym bratem.”
Później, w drodze, list ten podniósł do góry kilka szlabanów, na których bez niego, jak myślę, musiałbym zapłacić myto. Co więcej, oszczędził sporo czasu, który spędziłbym na tłumaczeniu po co i do kogo jadę. Turysta widocznie znajduje się tutaj w słowniku wyrazów obcych. A obcy to podejrzany. Obok tych podstawowych pytań, po kilku pierwszych kontrolach miałem już przygotowany zestaw odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania (urzędnicy wszystko skrupulatnie zapisują w zeszytach). Nie były to informacje do końca prawdziwe, ale zupełnie neutralne i łatwe do przekazania po francusku lub angielsku (pomijam dane, zapisane w paszporcie):
Do Bangui było już blisko. Za mną kilkanaście godzin drogi w minibusie Afrique Express i taka sama ilość barier. Trzy razy samochód się psuł, trzy razy sznurek i wycięte z dętki paski gumy sprawiały cuda, dzięki którym mogliśmy jechać dalej. To bariery męczyły, nie droga. Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi. Raz jest to uprzejmy urzędnik, który zerknie do paszportu i życząc szerokiej drogi puści dalej. Innym razem będzie to podpity jegomość - buńczucznie schowa paszport do kieszeni i nie odda bez słonego myta. To właśnie ta niewiadoma, zakłócająca spokój ducha zawsze, gdy na horyzoncie pojawiał się zagradzający drogę szlaban, powodowała, że wypatrywałem Bangui jak żeglarz lądu. Gdyby nie to, mógłbym tak jechać Afrique Express nawet i tydzień, bo lubię takie przejażdżki.
Zapadł już zmrok, afrykańskie ciemności rozświetlały tylko łuny płonącego buszu. Języki ognia czasami strzelały wysoko w czarne niebo tuż przy drodze, w powietrzu unosiło się pełno spalonych źdźbeł trawy. Czasami wydawało się, że to cały horyzont płonie.
Bangui to państwo w państwie, wjeżdżając do stolicy Republiki Środkowoafrykańskiej przechodzi się kontrole celną i paszportową. Kolejne stemple w paszporcie. Kilka kilometrów za celnikami drogę przegradzały beczki i rozpostarta między nimi deska ze sterczącymi gwoździami. Jak zwykle zatrzymaliśmy samochód na poboczu przed barierą, zbliżający się świetlisty punkt zamienił się w żołnierza z lampą naftową. Wszyscy wysiedli przechodząc na drugą stronę drogi, gdzie trochę dalej w buszu w niskiej chacie siedziało pozostałych kilku żołnierzy. Wszyscy wyraźnie pod wpływem alkoholu.
Dokumenty wszystkich podróżnych ktoś zebrał już wcześniej, teraz po kolei podchodziliśmy na „przesłuchanie”. Rozmowa z panią z informacji PKS jest tysiąckroć przyjemniejsza, niż takie spotkania. Gdy już wszyscy załatwili swoje sprawy (obcokrajowca zostawia się zazwyczaj na deser) przyszła kolej na mnie.
- Pięć tysięcy! - Bez owijania w bawełnę, niemal krzycząc, usłyszałem stawkę za przejazd.
- Tysiąc - próbowałem się targować. Do tej pory to działało, teraz człowiek trzymający mój paszport najwyraźniej się zirytował.
- Gdzie masz wizę i autoryzację na przejazd!
Próbowałem tłumaczyć, że wiza jest ważna oraz że nie potrzebuję żadnej autoryzacji. Tamci jednak wiedzieli lepiej. Przez chwilę próbował mi pomóc jeden z podróżnych, który był kimś ważnym w Bouar - raz już mi pomógł na jednej z barier. Tym razem jednak po kilku ostrych słowach wycofał się w mrok. Żołnierze byli górą. O dalszej dyskusji nie było mowy, żołnierz schował paszport do szuflady oświadczając, że aresztują mnie tu do rana, aż przyjedzie szef. Kierowcy i reszcie pasażerów kazał jechać dalej beze mnie.
Sytuacja stawała się nieciekawa. Byłem już tak blisko Bangui, była to ostatnia bariera, jeszcze parę kilometrów i mógłbym mieć to za sobą, sącząc w barze zimne piwo. Tymczasem miałem przed sobą wizję spędzenia nocy w buszu z pijanymi żołnierzami.
- Dlaczego? Przecież wszystkie papiery mam w porządku - zapytałem naiwnie, teraz z perspektywy czasu pytanie do wydaje mi się głupie.
- Dlatego! - Prosta, arogancko zaakcentowana odpowiedź dobrze redefiniowała sytuację, określając kto ma tutaj władzę.
- Dobra, macie tu pięć tysięcy - gotów byłem zapłacić cenę za wolność.
- Nie, nie, nie! Teraz kolego zapłacisz trzydzieści tysięcy.
Dysponowałem taką kwotą, ale było to dużo - prawie pięćdziesiąt euro.
- Dziesięć - zaproponowałem.
- Dwadzieścia.
- Piętnaście.
- Dwadzieścia!
- Szesnaście, więcej nie mam - wyłożyłem kasę, widząc w oczach żołnierzy błysk. Pieniądze znikły w czyjejś kieszeni.
- On pojedzie z tobą dalej - tu wskazał na rosłego żołnierza, przekazał mu mój paszport, ten schował go do kieszeni, na ramię zarzucił karabin.
Poszliśmy w kierunku czekającego nadal w ciemnościach pojazdu. Człowiek, z którym do tej pory dzieliłem fotel (w Afryce na każde miejsce przypada co najmniej dwóch pasażerów) pokornie zabrał się do tyłu. Długo nie trwało, zanim nie dotarliśmy do następnej bariery, już na rogatkach Bangui.
„Kilometr 12”, bo tak to miejsce nazywają, jest lepiej strzeżony, niż granica państwowa z Kamerunem. Betonowe barykady, elektryczne światło i kilka lepszych chat z kolejnymi urzędnikami. Tutaj poszło mi stosunkowo gładko, „wiza” wjazdowa do stolicy kosztowała tylko 2 000. Jednak towarzyszący mi żołnierz nadal przetrzymywał mój paszport i nie chciał go oddać.
- Daj trzy tysiące! - Zażądał żołnierz, gdy przeszliśmy na drugą stronę bariery - muszę zadzwonić do kolegi.
- Nie mam - próbowałem skłamać.
- Dawaj, dawaj!
Wkrótce pojawił się „kolega”, który okazał się kolejnym żołnierzem. Zatrzymali przejeżdżającą taksówkę.
- Wsiadaj!
Jechaliśmy przez ciemne ulice miasta. Choć noc była jeszcze stosunkowo wczesna, były puste. Siedzący obok mnie żołnierz szturchnął mnie karabinem:
- Ty, biała skóra, my czarna - tu potarł palcami swoje czarne przedramię, by pokazać, o czym mówi - my bezpiecznie, ty sam - w tym momencie przejechał palcem po szyi w geście „ściętej głowy” - piętnaście tysięcy - dodał - piętnaście dla mnie i piętnaście dla niego.
Uśmiechnąłem się tylko, by podnieść morale. Myślałem dokąd mnie wiozą, bo choć powiedziałem im gdzie chcę się zatrzymać, pewny, że tam dotrę nie byłem. Dręczyła mnie też myśl, że żołnierze ciągle przetrzymywali mój paszport. Uśmiechnąłem się kolejny raz. Udając ciekawość sięgnąłem, po wystający z kieszeni żołnierza paszport, dając mu do zrozumienia, że chcę tylko coś zobaczyć. Mając go w ręku chwilę wertowałem parę kartek, po czym opuściłem rękę chowając go w kieszeni. Poczułem się trochę bezpieczniej. O paszport żaden z nich już mnie więcej nie upomniał.
Mimo obaw dotarliśmy w końcu do misji katolickiej w centrum Bangui, gdzie chciałem się zatrzymać. Przyjęła mnie chłodno siostra szefowa:
- Masz rekomendację?
- Jadę z misji w Bouar, powiedzieli mi, że mogę się tu zatrzymać - oświadczyłem zgodnie z prawdą.
- Bez rekomendacji nie przyjmujemy. Proszę wyjść za bramę - za bramą była tylko ciemność, jaka jest chyba tylko w Bangui, poza tym tych dwóch nadal czekało na swoje piętnaście tysięcy.
- Pozwólcie mi chociaż poczekać tu do rana, mam spory problem - tutaj opisałem moją nieciekawą sytuację.
- Nie. Proszę wyjść za bramę - tutaj wydała dyspozycje stróżowi, który już się zabierał, by mi w tym pomóc. Wychodząc zauważyłem białą kobietę, krzyknąłem do niej. To ona mi pomogła. Francuzka. Żołnierze próbowali ją przekonać, że tylko tak dla towarzystwa są ze mną i nie chcą za to żadnych pieniędzy. Dyskusja zamieniła się w przekrzykiwania, uciszane od czasu do czasu przez siostrę szefową. W końcu żołnierze odwrócili się na pięcie i poszli za bramę. Nie rozwiązywało to jednak mojego problemu - siostra szefowa nalegała, bym też się wyniósł - Armia, jak mówiła, w tym mieście może wiele, mogą tu wrócić i narobić biedy.
- Jak chcecie, to mnie stąd wynoście. Ja się stąd nie ruszam - stróż chwycił mnie za ramię, ale do akcji wkroczyła znowu Francuzka, która już była we wszystko uwikłana. Siostra szefowa zganiła ją za niepotrzebne narażanie się armii. Miłość do bliźniego cholera - pomyślałem.
W końcu wymyśliliśmy rozwiązanie. Siostra szefowa sprawdziła, czy w hotelu nieopodal są wolne pokoje, zadzwoniła po zaprzyjaźnionego taksówkarza, i dopięła swego zamykając za mną drzwi misji. Było już około północy. Obawiałem się, że ci dwaj czają się gdzieś w ciemnościach i jeśli nie skatują, to przynajmniej ograbią. Nic takiego jednak się nie stało, choć przez ten krótki odcinek drogi dzielący oba miejsca bałem się może najbardziej tej nocy.
Prawdziwą ulgę poczułem dopiero po zrzuceniu plecaka na hotelowe łóżko. Śmiałem się do siebie, rzucałem z radością w stronę niewidocznych żołnierzy soczyste przekleństwa. Takie chwile na nowo nadają znaczenie słowu „szczęście”. Jeśli bowiem miałbym podać dzień, w którym ostatnimi czasy czułem się szczęśliwy, było to właśnie wtedy.