Trasa wyprawy jest zgodna z wymyśloną onegdaj ideą, by kolejne podróże zaczynały się lub kończyły w miejscach, w których już byłem. Chciałbym kiedyś, kreśląc linię śladem odbytych podróży, dojechać ołówkiem z Warszawy do Przylądka Dobrej Nadziei w Afryce Południowej. Niestety, nie jest to teraz łatwe. Kolejne rewolty w Zairze, wojna domowa na południu Sudanu oraz konflikt graniczny Etiopii z Erytreą dzielą Afrykę na wskroś, z zachodu na wschód.
Za fascynujący, skłaniający do refleksji fenomen uważałem fakt, że jadąc choćby i na koniec świata, zawsze najpierw jedzie się zwykłym autobusem miejskim, pociągiem, znowu autobusem, razem ze zwykłymi ludźmi dojeżdżającymi do pracy, Białorusinami z niebieskimi torbami w kratkę, ludźmi załatwiającymi zwykłe, codzienne sprawy.
Linia brzegowa spowitej zmrokiem Afryki, z dużej wysokości jest wyraźna jak na dłoni. Morze jest czarne, a ląd gęsto usiany małymi, świetlistymi punktami. Delta Nilu jest tak gęsto zaludniona, że aż do samego Kairu roje światełek sprawiają wrażenie, że jest to jedna, prawie dwustukilometrowa aglomeracja.
Zniżając lot, powoli można odróżnić mniejsze uliczki, jadące samochody, oświetlone minarety meczetów...
Po kilku godzinach snu mogliśmy ocenić standard hotelu. Nie odbiegał znacznie od tego, czego można byłoby się spodziewać po tym, co zobaczyliśmy w nocy. Pokój wyglądał czyściej niż wyobrażałem to sobie kładąc się spać. W pomieszczeniu pięć na pięć, znajdowało się siedem łóżek. Jedno przy drugim, nie było nawet miejsca na jakiekolwiek meble.
Dwa łóżka były zajęte, leżało na nich dwóch półnagich mężczyzn. Oczywiście brak było jakiejkolwiek pościeli, była zbędna, zamiast prześcieradła służył stary, wygnieciony, cienki koc. Oprócz tego na łóżkach znajdowały się bezładnie porzucone ubrania, jakieś książki, mydło, szczoteczka do zębów. Pośród tego ktoś spał. Gdyby się obudził i spojrzał na nas, ujrzałby dokładnie taki sam widok.
Są momenty, gdy po codziennych trudach podróżowania, czuje się w kościach przejechane kilometry i zaczyna się zbliżać do granicy, gdy całą wolą chce się znaleźć w domu. Nigdy jeszcze nie przekroczyłem tej bariery. Bardziej niż bycia w Polsce, w domu, pragnąłem znaleźć się w jakimkolwiek hotelu, i rzucić się na łóżko, odpocząć. Nie ważne, że pokój może być niesprzątany od kilku miesięcy i że jest tak gorąco, że pomimo potwornego zmęczenia nie można zasnąć. Pragnienie to, zawłada umysłem w sposób, w jaki ból potrafi opanować ciało.
Gdy w końcu wraca się do Polski, nie mija dzień, a już tęsknię się do powrotu do takiego trybu życia. W myślach powstaje plan nowej wyprawy, jeszcze dalej, dłużej.
Nic dziwnego, że jej nie zauważyliśmy, napisy wyłącznie w języku arabskim, budynek nieco odsunięty od ulicy. Całość sprawiała wrażenie przerośniętego "Domu Strachów", jakie można czasem spotkać w wesołych miasteczkach, ale trochę bardziej na serio. Weszliśmy w ciemny korytarz, z mroku wyłonił się gospodarz. Trudno go opisać, z wyglądu przypominał skrzyżowanie Michaela Jacksona z czasów płyty Thriller i najbrudniejszego Araba, jakiego tylko można sobie wyobrazić. Weszliśmy do pokoju na piętrze, wszystko spowite było zapachem rozkładającej się ryby, większość sprzętów, ściany, sufit były jednakowego, brązowego koloru. Pokój był duży, dwa solidne, klejące się łóżka, co prawda brak był wentylatora, ale oferowana cena była nadwyraz atrakcyjna, a jeszcze nie zabraliśmy się do targowania.
Andrzej został w pokoju a ja poszedłem zobaczyć łazienkę. Znajdowała się na końcu korytarza, dokładnie na granicy zasięgu światła. Po przekręceniu niewidocznego włącznika, w małym pomieszczeniu rozbłysła mdła żarówka, odkręciłem kurek - nic. Właściciel wyszedł pogrążając się w ciemności, słychać było jak manipuluje jakimś niewidocznym zaworem. Z prysznica pociekła strużka wody. W bardziej zapuszczonym kiblu jeszcze nie byłem.
Ogólnie - kompletne, absolutne dno, ale za taką cenę warto było spróbować, ponadto nie było innych tanich alternatyw. Idąc do pokoju, nagle właściciel rozłożył ramiona blokując mi drogę. Spojrzałem za jago wzrokiem, po podłodze spacerował dorodny, kilkunastocentymetrowej długości skorpion, żądło miał uniesione w górze. Gospodarz spokojnie zdjął kapcia i zabił insekta jednym klapnięciem, po czym rozłożył spokojnie ramiona: "little problem" (mały problem).
W języku polskim istnieje tylko jedno określenie miejsca, skąd odjeżdżają autobusy - dworzec. Czasem może to być przystanek, ale oznacza on zwykle punkt na trasie gdzie autobusy zatrzymują się tylko na chwilę, przejazdem. W Egipcie trudno jest użyć tego słowa, dworzec kojarzy się zaraz z jakimś budynkiem, zazwyczaj sporych rozmiarów, szeregiem kas biletowych i ponumerowanymi stanowiskami, z których odjeżdżają określone autobusy o określonych godzinach, tutaj zaś nie ma ani jednej z tych rzeczy. Główny budynek nie istnieje, bilety kupuje się u kierowcy, autobusy zatrzymują się zwykle w luźno określonych rejonach, w ten sposób, że wszystkie jadące w tym samym kierunku stoją mniej więcej obok siebie. Chociaż są ustalone godziny odjazdu (tylko duże autobusy) to nie należy liczyć na punktualność, zwłaszcza, gdy nie ma zbyt wielu pasażerów, minibusy odjeżdżają jak są pełne.
Dworzec w Aleksandrii to wielki organizm, trawiący sterty śmieci, które sam wyprodukował.
Ciężkie maszyny do robót ziemnych są chyba narodową pasją Egipcjan. Wszędzie pełno jest spychaczy, koparek, małych, dużych, na gąsienicach i na kołach. Gdzie nie spojrzeć coś się buduje, gdzie indziej burzy, kopie, przerabia. Wszystko w tumanach pyłu i kurzu. To, co powstaje nosi znamiona tymczasowości, sprawia wrażenie, że jest zrobione byle jak, więc za parę lat znowu się wyburzy, przebuduje, przekopie...
Przyjazd pociągu poprzedziło pospolite ruszenie na peronie. Dotychczas ospali i zmęczeni dniem podróżni chwycili za tobołki, gorączkowo kręcąc się w poszukiwaniu optymalnego miejsca do zaatakowani drzwi wagonu. Pociąg wtoczył się powoli, armia fellahinów naparła na jego bok aż ten zaskrzypiał. Zostaliśmy w tyle. Gdy znaleźliśmy się już w środku, pierwszą myślą było zwątpienie - "Co ja tutaj robię?".
Staliśmy metr od drzwi, które cały czas były otwarte. Ścisk był taki, że nie mogłem pozwolić sobie na zmianę chwytu plecaka, który cały czas przyciskałem kurczowo do klatki piersiowej, drugą ręką asekurując torbę z aparatem - zapowiadało się, że w takiej pozycji spędzę najbliższe trzy godziny, po prostu nie było możliwości żadnego ruchu. Mimo to wielu ludzi nie mogło ustać na miejscu i zawsze znalazł się ktoś, kto chciał przejść trochę dalej, zmienić pozycję, porozmawiać ze znajomym. Sprzedawcy precelków, grzebyków, lustereczek, herbaty i innych drobiazgów też nie marnowali czasu - czaj! czaj! czaj! czaj! ...
Wagon był tak zwaną "kowbojką" z rzędami drewnianych siedzeń - jak w autobusie. Jedyne działające oświetlenie stanowiło kilka słabych żarówek, które świeciły na tyle mocno by dojrzeć, iż na ciągnących się wzdłuż półkach, zamiast bagaży leżą ludzie. Były to zarówno majtające bosymi stopami nad głowami pasażerów dzieci, jak i dorośli, którzy używając wypchanego worka jako poduszki ucinali sobie drzemkę.
Wszystkie okna jak i drzwi były pootwierane, potwór jechał szybko, wytwarzając hałas zagłuszający rozmowę, mijając pociąg jadący z naprzeciwka impet pędzącego powietrza był tak wielki, że za pierwszym razem zdawało mi się, że dzieje się coś niedobrego.
Pustynia kojarzy się nam zwykle z łachami piachu, żwiru, martwymi skałami i wielkimi przestrzeniami nieożywionej martwoty. Z pozoru jest to obraz monotonny i nieciekawy, jednako każde oblicze pustyni, jakie do tej pory widziałem było inne. Inaczej wygląda przy piramidach, inaczej w Asuanie, Dolinie Królów, Siwie czy w Środkowym Egipcie, z goła inaczej przedstawia się też pustynia Synaju. Każda z nich charakteryzuje się jakimś specyficznym kształtem, sobie tylko właściwą formą, kolorem. Synaj, najbardziej ze wszystkich sprawiał wrażenie niedostępności.
Dla przeciętnego Araba może się wydawać niezrozumiałe, dlaczego człowiek opuszcza miejsce zamieszkania i jedzie przed siebie, właściwie nie wiadomo dokąd, przed siebie. Biali widocznie czują taką dziwną potrzebę, więc traktując trochę jak dziwaków, pozwalają im kontynuować wędrówkę bez wnikania w przyczyny.
Podróżujący Arab nie robi tego dla przyjemności, musi pokładać w tym jakiś interes. Do tego dochodzi szereg uwarunkowań politycznych, skłaniających włodarzy danego państwa do zniechęcania obywateli do poznawania sąsiadów. W tym regionie świata, państwa łączą tym lepsze stosunki, im dalej są od siebie (z wyłączeniem Stanów Zjednoczonych). Najlepsi sojusznicy to ci, z którymi nie ma wspólnej granicy. Z tego też względu dobrze jest, gdy przeciętny obywatel wie o sąsiadach tyle, co mu powie rządowe radio i telewizja.